Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2018 na stronie nr. 56.

W Caracas lądujemy planowo. Na lotnisku panuje spokój niepasujący do latynoskiego kraju. Doniesienia medialne, które wcześniej czytaliśmy, wydają się kiepskim żartem, a przynajmniej dużą przesadą. Nie widać ludzi, którzy by masowo próbowali się wydostać z Wenezueli.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Nie widzimy też żebraków głodujących na ulicach. Trudno dostrzec ogólnokrajowe niezadowolenie i kompletny brak zainteresowania nadchodzącymi wyborami prezydenckimi. Ruch uliczny jak gdzie indziej, pełni werwy handlarze nakłaniają do zakupów, ludzie śpieszą się, jedni jadą rozklekotanym autobusem, inni biegną do metra. Sklepy również nie przypominają tych z PRL-u z pustymi półkami. Pewnie myli nas jeszcze ten latynoski klimat, te uśmiechy w promieniach codziennego słońca. To naprawdę nadaje naturalnego optymizmu, zwłaszcza jeśli przyjeżdża się z Polski.

 

KASKADY CANAIMY

Wodospady w Parku Narodowym Canaima. Stanowią ciąg ośmiu kaskad położonych obok siebie i tworzących rzekę, którą przez kolejne 90 km trzeba wiosłować, by dostać się w okolice Salto Angel – najwyższego wodospadu na świecie.

DRZEWOŁAZ ŻÓŁTOPASY

Ta żaba jest jadowita, ale miejscowi bawią się z nią jak z domowym zwierzątkiem.

ZAGINIONY ŚWIAT

Zaledwie 20 proc. powierzchni tepui zostało poznane. Indianie twierdzą, że w niezbadanej części mieszkają plemiona nieznające cywilizacji. Roraima (na zdjęciu) została rozsławiona po raz pierwszy przez Arthura Conana Doyle’a w powieści „Zaginiony świat”.

 

JAK ZOSTAŁEM WENEZUELCZYKIEM

 

To jednak tylko pozory. Przede wszystkim uderza niezwykła sytuacja związana z wartością waluty i wymianą dolara na boliwary. Oficjalny kurs na lotnisku wynosi 48 tys. boliwarów za dolara. Nasz kierowca mówi, żeby pod żadnym pozorem nie wymieniać na lotnisku ani w banku. Załatwia nam równowartość 20 USD po rynkowym kursie, czyli 200 tys. boliwarów za dolara. No dobrze, ale dlaczego tak mało? Przecież 20 dolarów na dwie osoby to dwa posiłki w restauracji.

– Nie ma banknotów – mówi. – Resztę dostaniecie w formie karty płatniczej, która będzie naładowana za 200 USD po tym samym kursie.

– Jak to: nie ma banknotów?

– No nie ma, rządowi się nie opłaca drukować, ponieważ ich wartość jest niższa niż koszt produkcji, a ponadto rząd nie nadąża z ich drukowaniem.

Tak powstał rynek handlu banknotami. Jeśli ktoś potrzebuje np. 100 tys. boliwarów w gotówce, to musi za nie zapłacić 200 tys. kartą płatniczą.

– Aby móc używać karty, musicie zawsze podać numer ID i pokazać dowód, oczywiście wenezuelski, dlatego zostawię wam na czas wyprawy mój i zawsze, jak będziecie płacić kartą, musicie pokazać ten dowód. Dopiero po rejestracji numeru ID płatność będzie możliwa.

Tym sposobem bezużyteczne stały się nasze karty płatnicze i kredytowe, ponieważ w tym kraju akceptuje się tylko karty wystawione przez banki Wenezueli, a takowe są wystawiane tylko jej obywatelom.

I faktycznie, za hamburgera w budce pod Caracas płaci się 200 tys. VEF (boliwarów), ale wszyscy dokonują transakcji kartą. To samo przy innych stoiskach. Stragany za każdym razem dysponują terminalami podłączonymi jakimiś naprędce związanymi przewodami elektrycznymi. Internet jest wszędzie, ale jego prędkość sprowadza się jedynie do możliwości dokonania tych transakcji. Nie ma mowy o jakimkolwiek surfowaniu.

Pierwszy dzień był pod tym względem dla nas absolutnym zaskoczeniem. No ale jakoś się do tego przyzwyczailiśmy i od tej pory przy każdej transakcji legitymowałem się wenezuelskim dowodem.

 

TYSIĄCE ZA HAMBURGERA

 

Wszystko było w porządku, dopóki nie dotarliśmy do Santa Elena, miasteczka położonego przy granicy brazylijskiej. To stąd mieliśmy rozpocząć nasz trekking na Roraimę.

Tu napotkaliśmy kolejną dawkę nowości. Przede wszystkim nikt nie chciał przyjmować płatności naszą nowo otrzymaną kartą, tak więc gotówka skończyła się w kilka godzin. Po podjęciu próby wymiany waluty okazało się, że kurs wynosi już tylko 120 tys. VEF za 1 USD. Natomiast przy każdej próbie wymiany USD na VEF wszyscy patrzyli na nas ze zdziwieniem, pytając, dlaczego nie chcemy wymienić na brazylijskie reale. Na co my pytaliśmy z naiwnością dziecka, czy to aby bezpieczne, czy realami na pewno będziemy mogli tu płacić. Okazało się, że tu już dawno zrezygnowano z posługiwania się boliwarami ze względu na codzienną utratę wartości tej waluty. Ostatecznie kupiliśmy trochę reali i trochę boliwarów. Znów mieliśmy gotówkę, byliśmy uratowani... Niestety, jak się później okazało, reale były w innych zakątkach kraju tak użyteczne jak polska złotówka. Przy każdej próbie płatności tą walutą w Puerto Ordaz, Maturinie czy gdziekolwiek indziej sprzedawcy częstowali nas rozbrajającym uśmiechem, jakbyśmy opowiedzieli świetny dowcip. I tak jako pamiątki z Wenezueli przywiozłem dobrych parę brazylijskich reali.

Aby dodać trochę tła tej walutowej opowieści, powiem tylko, że po dwóch tygodniach 1 USD był wart już 300 tys. VEF, a przy kolejnej transakcji proponowano nam kurs 700 tys. boliwarów. A jeszcze 3 lata temu podobno 1 dolar był wart 2 boliwary. Ten sam hamburger w tej samej budce dwa tygodnie później kosztował już 300 tys. VEF. Podwyżka o 50 procent.

 

DUMA TRAGARZA

Chłopcy dorabiają jako tragarze. Dźwigają przez kilka dni ładunki o wadze do 50 kg aż na szczyt Roraimy. Mimo ponadludzkiego wysiłku traktują to jako przywilej, ponieważ usługi tragarza mogą wykonywać jedynie Indianie z wioski Paratepui.

KOLOS Z MROCZNYM 

WNĘTRZEM

TĘDY NA MAVERICKA

Obóz pod Roraimą. W tle jedyna droga na szczyt Maverick, najwyżej położony punkt w masywie rozległej na 30 km2 góry.

 

PRACA BEZ PŁACY

 

Gdyby cała ta problematyka kończyła się na zawiłościach walutowych, to pół biedy. Byłoby jak kiedyś u nas. Problem polega na tym, że przez tę niespotykaną w historii gospodarczej hiperinflację (mówi się, że w tym roku może osiągnąć kilkanaście tysięcy procent), najbardziej, i to w zastraszającym tempie, ubożeją ludzie wykonujący zawody w sferze budżetowej. A jako że Wenezuela jest krajem, gdzie sfera budżetowa, czy generalnie mówiąc sektor państwowy, obejmuje również wszystkie większe zakłady przemysłowe i przedsiębiorstwa z sektora usług, oznacza to, że wzrost płac nie nadąża za rzeczywistym wzrostem cen u większości pracodawców. W praktyce wygląda to następująco: płaca w fabryce, np. hucie aluminium w Puerto Ordaz, jest stała. Pracownik otrzymuje podwyżkę inflacyjną raz do roku. Oznacza to, że jeśli na początku roku otrzymał podwyżkę, to przez cały ten rok będzie zarabiał powiedzmy, 2 mln VEF miesięcznie. Ta kwota jeszcze na początku roku mogła oznaczać kilkadziesiąt dolarów. Teraz to samo oznacza już kilka dolarów. Pod koniec roku będzie już prawie nic niewarte.

Efekt jest taki, że ludzie nie mogą liczyć na realne pensje, więc masowo porzucają pracę i albo emigrują, albo podejmują się zajęcia, które w krótkim czasie przyniesie im jakiekolwiek pieniądze. Można spotkać nauczycieli sprzedających na dworcach kawę z termosów, urzędników handlujących przy drogach melonami bądź papajami, a przy granicy kierowców stojących w kolejce po paliwo. To jest w regionach przygranicznych reglamentowane i można jednorazowo zakupić nie więcej niż 10 l na osobę w cenie krajowej, czyli 1 l za 60 VEF, a później sprzedać w Brazylii za równowartość 1,5 USD/l.

Tylko w tym roku z Wenezueli uciekło pół miliona ludzi, najczęściej do Kolumbii, Brazylii lub Panamy – władze tej ostatniej zamknęły niedawno granicę dla Wenezuelczyków ze względu na zbyt dużą liczbę imigrantów.

W rezultacie tych zawirowań, które są pochodną hiperinflacji, w całym kraju zostało zamkniętych 6 tys. dużych i średnich przedsiębiorstw. Nie pracują bądź pracują na pół gwizdka szkoły, to samo dzieje się z administracją. Lekcje odbywają się tylko w jeden lub dwa dni w tygodniu, ponieważ nauczyciele nie przychodzą do pracy. Normą jest brak policji w nocy, problemy z załatwieniem czegokolwiek w urzędach. Przejeżdżaliśmy koło wspomnianej huty – widok porażający, niszczejący, opuszczony zakład. Nie ma nikogo, nikt nie pilnuje obiektu. Przestępczość wzrosła na tyle, że wyjście po zmroku wiąże się z ryzykiem rabunku, zwykle przy użyciu broni palnej.

Co ciekawe, w Wenezueli paliwo jest praktycznie za darmo. Cena na stacjach wynosi 60 boliwarów za litr, co oznacza, że cały bak można zapełnić za ok. 0,02 USD. Wzięło się to stąd, że za rządów Hugo Chaveza uznano ropę naftową (Wenezuela ma jej największe zasoby na świecie) za dobro wszystkich obywateli, z którego każdy ma prawo czerpać w zależności od swoich potrzeb. Tak więc kiedyś ustanowione ceny, już wtedy jedne z najniższych na świecie, teraz spadły do poziomu prawie równego zeru. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że aktualnie rafinerie z powodów opisanych powyżej działają tylko w ograniczonym zakresie. Część instalacji jest po prostu wyłączona. Oznacza to, że nie są w stanie produkować paliwa w postaci diesla lub benzyny, a jedynie półprodukty, które nie nadają się do sprzedaży detalicznej. Są więc odsprzedawane międzynarodowym koncernom paliwowym. Natomiast paliwo sprzedawane za bezcen na stacjach paliw rząd kupuje za granicą!

 

EMISARIUSZE NADZIEI

 

Oczywiście dane te są nieoficjalne, nie znajdziecie tego w prasie ani innych mediach. Moim rozmówcą jest chłopak, którego spotykam w Puerto Ordaz. Jest pracownikiem amerykańskiej firmy i jednym ze szczęściarzy, którym pensja jest wypłacana w dolarach. Jego drugą, a przedtem pierwszą pracą jest wykładanie na Central University of Caracas. O swoich doświadczeniach opowiada też nasz przewodnik w Canaimie. Sporo dowiadujemy się od pary studentów, którzy chętnie oprowadzają nas po Caracas. Ciekawostek dostarczają pracownicy państwowej firmy wydobywczej oraz pilot ich służbowego odrzutowca, którym przylatują z Caracas do Canaimy. Zawiłości lokalnej mikroekonomii przy granicy z Brazylią wyjaśnia nam pewien Francuz, prowadzący od 30 lat swój zajazd w Santa Elena. Moich rozmówców jest dużo więcej, każdy chce się podzielić swoimi odczuciami, przeżyciami, chce czasami wykrzyczeć to, czego oficjalnie powiedzieć nie może. Traktują nas trochę jak ostatnich emisariuszy nadziei, ponieważ „normalni” turyści dawno już przestali przybywać do tego kraju. Na jednym z drogowych posterunków żołnierz po dokładnym przeszukaniu naszych bagaży pyta, po co jedziemy. Nie dowierza, że jesteśmy turystami, nie spotkał takich już od dawna. Nielicznymi, którzy jeszcze się pojawiają, są goście z Brazylii lub ci, którzy przyjechali przez ten kraj.

Wspomniana studentka mówi, że przez ostatnie kilkanaście miesięcy schudła kilkanaście kilogramów. Je raz dziennie, zwykle wieczorem. Zaproszona przez nas na kolację, z zamówionego dania zjada tylko małą część, mówiąc, że jest tak zasuszona, że nie może zjeść więcej naraz. Prosimy kelnera, by zapakował resztę.

Jedzenie w sklepach jest, ale tak drogie, że ludzie go nie kupują. Rząd, aby ratować sytuację, dostarcza raz na dwa tygodnie paczki z żywnością. Byliśmy świadkami rozładowywania i rozdawania tych paczek. Oczywiście trzeba mieć talon, co i tak nie gwarantuje, że kontyngentu wystarczy.

Od poznanych studentów dowiadujemy się, że w zeszłym roku w Caracas odbyły się masowe demonstracje, które zostały krwawo stłumione przez siły zbrojne Nicolasa Maduro, rządzącego od śmierci Hugo Chaveza. Oficjalnie zginęło wtedy 168 studentów, natomiast kilkuset kolejnych zostało uznanych za zaginionych, co w praktyce oznacza to samo. Sytuacja jest na tyle napięta, że rząd według własnego uznania wydaje nakaz aresztowania konkretnej liczby studentów. Nieważne, czy jest ku temu powód, czy nie. Aresztują wtedy, kogo popadnie, tak „profilaktycznie”.

Na pytanie, co w związku z tą sytuacją ma zamiar zrobić prezydent, nikt nie potrafi udzielić odpowiedzi. Nikt nie wie, co planuje rząd, ponieważ w mediach nie istnieje temat fatalnej kondycji gospodarki. Z mediów nikt się nie dowie, że codziennym zmartwieniem Wenezuelczyków jest, skąd zdobyć pieniądze na żywność i jak je jak najszybciej wydać. W telewizji można zobaczyć propagandę sukcesu „programu rozwoju kraju” kontynuowanego jako spadek po Chavezie. Na ulicach wszechobecne plakaty z wizerunkami Nicolasa Maduro z Chavezem we wzajemnych uściskach, świętujących kolejne sukcesy ich wspólnego dzieła.

Pisząc ten tekst, nie słyszałem jeszcze, żeby w Wenezueli doszło do przełomu, rozstrzygnięcia czy rewolucji. Nie wyobrażam sobie jednak, by jakikolwiek kraj mógł w ten sposób funkcjonować na dłuższą metę. Obym nie okazał się złym prorokiem.