Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2019-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2019 na stronie nr. 38.

Tekst i zdjęcia: Joanna Broniewska,

Pustynne odrodzenie


Atacama jest pełna nie tylko pustynnego kurzu, ale i mitów, które dla lokalnej społeczności znowu stanowią ważny element ich andyjskiej tożsamości. Mity te, w połączeniu z księżycowymi krajobrazami płaskowyżu, sprawiły, że San Pedro de Atacama, mała pustynna osada, od trzech dekad zasługuje na miano chilijskiej mekki urlopowej.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Od dwóch dni słyszę, że tam, o, tam, gdzie te góry, tam jest Chile. Jedziemy wzdłuż granicy, jesteśmy na wysokości ponad czterech tysięcy metrów, góry na horyzoncie raz są tęczowe, innym razem wyglądają na usypane z piasku. Są też pokryte śniegiem wulkany – według andyjskich mitów to bracia, synowie Lascara, najpotężniejszego wulkanu w Andach. Licancabur wyłania się dopiero, gdy dojeżdżamy do przejścia granicznego. To „góra ludzi”, ma strzec swoich Atacameños.

 

TAK BYŁO!

Granica w Hito Cajón. Po stronie boliwijskiej wiatr był tak silny, że z trudem można było ustać na nogach, a po przejechaniu kilkuset metrów w stronę Chile nie było po nim już śladu.

PUSTYNNA KLASYKA

Kościół w San Pedro. Wybudowany w 1557 r., zarówno w środku, jak i na zewnątrz reprezentuje klasyczny w tym rejonie synkretyzm religijny.

LICANCABUR I JURIQUES

Dwaj bracia są widoczni nad murem cmentarza w San Pedro. Charakterystyczne trójkąty na murze również symbolizują wulkany.

 

KOLOROWE ŚWIĘTO

 

Mówią, że Licancabur zakochał się w Quimal, górze, która miała stać obok niego i jego brata, wulkanu Juriques. Kochali się i świata poza sobą nie widzieli, czego zazdrościł im Juriques. Pewnego dnia zdecydował więc siłą odbić bratu Quimal, na co wściekły Licancabur, w obronie ukochanej, ściął bratu głowę. Rozeźliło to Lascara, któremu nie pozostało nic innego, jak ukarać syna: przeniósł Quimal kilkaset kilometrów dalej, na drugą stronę San Pedro, w pasmo później nazwane Górami Domeyki.

Bracia od tego czasu stoją obok siebie samotnie; Juriques nazywany przez miejscowych descabezado, bezgłowy, i Licancabur, który ma chronić mieszkańców miasteczka. Lascar jednak, widząc cierpienie syna, pozwolił mu na jedno spotkanie ukochanej każdego roku. W dzień przesilenia zimowego, podczas wschodu słońca, cień Licancabura całkowicie pokrywa Quimal. Ten dzień rozpoczyna nowy rok Atacameños – dzień, w którym kończy się czas żniw i rozpoczyna okres siewu. San Pedro de Atacama, pustynne miasteczko zbudowane z adobe, suszonej na słońcu cegły zrobionej z iłu i słomy, pokrywają wtedy kolory: ulice ozdabia wiphala, siedmiokolorowa flaga rdzennych mieszkańców Andów Centralnych. Kolory ozdabiają piaskową osadę przez kilka dni, Atacameños świętują do 24 czerwca, który w 1999 r. w Chile oficjalnie ustanowiono Narodowym Dniem Ludności Rdzennej. Od prawie dwudziestu lat to dzień, w którym wszystkie lokalne społeczności w Chile świętują: od Ziemi Ognistej aż po Atacamę.

 

WELCOME TO SAN PEDRO

 

Do San Pedro jadę z Boliwii, granicę przekraczam w Hito Cajón, przejściu zaznaczonym na mało której mapie. Strona boliwijska to wiatr atakujący ze wszystkich kierunków, otwarty szlaban i betonowy barak z dwoma oknami, napisem „migración Bolivia” i czerwono-żółto-zieloną flagą postawioną na płaskim dachu. Jest też parking, z którego codziennie rano odjeżdżają minibusy do San Pedro i jeepy w kierunku salaru.

Kilka kilometrów dalej stoi kanciasty hangar, przed nim korek. W Chile to już nie tylko kolejka po pieczątkę – to otwieranie plecaków, dokładne sprawdzenie bagażu, pytania. Dziesięć, piętnaście, czasami dwadzieścia minut na osobę. Gdy wszyscy pasażerowie są już sprawdzeni, a kosze na śmieci wypełnione wszystkim tym, czego przez granicę przewieźć nie można, bus rusza.

Siedzę z przodu, nasz kierowca José jest gadułą, cały czas nazywa mnie Juaną, choć dobrze wie, jak bardzo tego tłumaczenia mojego imienia nie lubię. Mówi więc co chwilę: – Oye, Juana – „słuchaj, Juana”, puszcza mi oczko i uśmiecha się zawadiacko: – To co tam mówiłaś mi o Chilijczykach?

Przejeżdżamy kilkaset metrów, José zatrzymuje się i bez wstawania ze swojego siedzenia ściąga puchową kurtkę, odwraca się w naszą stronę i mówi, mieszając hiszpański z angielskim: – Welcome to San Pedro: no more frio, no more chaquetas, veinte grados, acá the only cold thing es cerveza – „witajcie w San Pedro: bez zimna, bez kurtek, dwadzieścia stopni, tutaj jedyna zimna rzecz to piwo”.

Chwilę później zjeżdżamy z gór. Przed sobą mamy widok na ciągnące się po horyzont wysuszone pustkowie. Atacama – najwyżej położona pustynia świata, najsuchszy rejon planety. Droga z naszej perspektywy wydaje się prostą kreską narysowaną na mapie, by połączyć Boliwię z czarną plamą na środku pustynnego pustkowia. Ta plama to San Pedro de Atacama, przez niektórych nazywane też San Perro. – Bo perro to po hiszpańsku pies – tłumaczy pasażerom José. – Tych jest tutaj więcej niż mieszkańców.

Jedziemy niecałą godzinę. Gdy dojeżdżamy do centrum miasteczka, pasażerowie pytają José, czy wysadzi nas niedaleko Plaza de Armas. – In San Pedro de Atacama no Plaza de Armas – odpowiada kierowca i staje przecznicę od głównego placu. Jesteśmy w Ameryce Łacińskiej i dla wszystkich miejscowość bez Plaza de Armas brzmi podejrzanie. Potem dowiem się, że San Pedro wyróżnia się na tle Ameryki Łacińskiej pod jeszcze wieloma innymi względami.

– Que le vaya bien, Joanna – słyszę, wychodząc z busa, „trzymaj się, Joanna”. José uśmiecha się i znowu puszcza mi oczko. Tak, właśnie to mówiłam o Chilijczykach.

 

MIASTECZKO Z ADOBE

Uliczki San Pedro. Domy zbudowane z adobe są zazwyczaj w kolorze pustyni, czasami jednak maluje się je na biało. Te dwa kolory znacznie przeważają w tutejszym krajobrazie.

WESELI STRAŻNICY NA GRANICY

Budynek chilijskiej straży granicznej. Kontrola jest bardzo restrykcyjna, ale pracowników straży nie opuszcza poczucie humoru i często żartują z podróżnymi (i z podróżnych).

 

LUDZIE TEJ ZIEMI

 

Atacameños sami siebie nazywają Licanantay, „ludźmi tej ziemi”. Bo zanim pojawili się tutaj Hiszpanie i zanim nowi przybysze pustynię nazwali Atacamą, a ludzi na niej mieszkających Atacameños, teren ten przynależał do różnych ludów (obecnie nazywanych Andinos) zamieszkujących obszar środkowych Andów. Nie wiadomo, jak dokładnie nazywali płaskowyż (i czy w ogóle mieli na niego określenie), wiadomo natomiast, że to, jak jest nazywany dzisiaj, ma źródło w keczua lub kunza, języku Licanantay. Według pierwszej teorii nazwa może pochodzić od tacama, co w keczua oznacza czarną kaczkę, lub od tercuman – granicy, do której sięga wzrok. Jeżeli określenie Atacama pochodziłoby jednak z języka kunza, swój źródłosłów miałoby w tecama, co oznaczało nic innego, jak „jest mi zimno”, i nawiązywać by miało do dużych spadków temperatury na pustyni w nocy.

Plemiona, z których się wywodzą, a później i sami Licanantay, żyli spokojnie na obszarze Atacamy od około 400 r. Potem przyszła konkwista. Po kilku walkach, w których odnieśli spore straty, poddali się w 1557 r. i uznali zwierzchnictwo korony hiszpańskiej. Od tego czasu znowu żyli spokojnie, po swojemu, utrzymywali tradycje i używali własnego języka. Aż do nadejścia wojny o Pacyfik, po której Atacama znalazła się w chilijskich rękach. Państwo zaczęło wywierać na rdzennych mieszkańców coraz większy wpływ: polityczny, ekonomiczny, ale i kulturowy. Rozpoczął się proces chilenizacji. Niecałe sto lat później, w połowie XX w., język kunza uznano za wymarły.

Obecnie Atacameños jest prawie 22 tys. Założone w 1450 r. San Pedro de Atacama ma około 8 tys. mieszkańców, z czego ponad 60 proc. to ludność tubylcza. Na tych samych piaskowych uliczkach, które kilka razy do roku są przyozdabiane kolorową flagą wiphala, rdzennych mieszkańców można poznać po kolorach, które noszą, po andyjskich kapeluszach, spódnicach, po idealnie zaplecionych warkoczach i wielkich, zarzuconych na kobiece plecy chust, z których często wystaje mała główka.

 

KSIĄDZ ODKRYWCA

 

Mówią, że San Pedro nie byłoby dzisiaj tak rozwinięte, gdyby nie Gustavo Le Paige, belgijski jezuita, który osiadł tutaj w 1955 r. Przyjechał, by chrystianizować, jednak w miasteczku zapamiętano go bardziej jako archeologa, i to nie do końca pozytywnie. Jako pierwszy zaczął przegrzebywać tutejszą ziemię – nie dość, że nie swoją, to bez pozwolenia tych, do których od wieków należała. Wykopywał ceramikę, rękodzieło, obrobione złoto, ale też mumie, które ze wszystkiego interesowały go najbardziej. Licanantay się to nie podobało – zmumifikowane ciała przodków są dla nich święte.

Le Paige sporo też malował, swoim nieco infantylnym pędzlem uwieczniał San Pedro lat 60. i 70. Na jego obrazach przewija się kościół św. Piotra, stojący przy głównym placu miasteczka, są też uliczki i fasady domów, jeszcze nieprzykryte szyldami biur podróży i reklamami. Pokryte piaskiem drogi są puste, brakuje na nich ludzi: tak jakby nie było w San Pedro ani mieszkańców, ani turystów. Widok niemożliwy do zobaczenia współcześnie.

Obrazy Le Paige’a można obejrzeć w Muzeum Archeologicznym noszącym imię księdza, tuż obok wykopanych przez niego elementów kultury Licanantay. O ile zaczynało jako ośrodek zdecydowanie bardziej archeologiczny, o tyle San Pedro de Atacama w drugiej połowie XX w. stawało się pomału jednym z najważniejszych celów turystycznych, idealną bazą wypadową na Atacamę. Kilka kilometrów za miastem zaczyna się Dolina Księżyca, która nazwę zawdzięcza formom skalnym tam występującym i która ze względu na klimat jest miejscem, gdzie są testowane roboty wysyłane później na Marsa. Są też gejzery El Tatio, które dziesiątki turystów ogląda codziennie o świcie, jest Salar de Atacama, sporo mniejszy niż ten po drugiej stronie granicy, lecz równie piękny. Są wody termalne, flamingi i sporty ekstremalne – San Pedro ma wszystko. No, może prawie wszystko.

 

TAŃCZYĆ NIE WOLNO

 

Ponieważ San Pedro nie chciało stać się kolejnym andyjskim miastem, do którego zjeżdżają backpackerzy, by poimprezować i zostawić za sobą pogorzelisko (jak stało się w przypadku Cuzco, La Paz czy Arequipy), wprowadziło własną politykę. Stworzyło tym samym swoją markę miasteczka urokliwego, przyjaznego rodzinom, czystego i spokojnego. San Pedro de Atacama, cenami dorównujące Santiago, jest też jednym z droższych miejsc w Chile. Życie nocne tutaj nie istnieje, co więcej – tańczenie jest zabronione. Mocniejsze alkohole w restauracjach można dostać jedynie wraz z zamówionym jedzeniem, a bary w mieście są tylko dwa.

Jednym z nich jest piwiarnia i niewielki browar St. Peter produkujący jedyne lokalne piwo na całej Atacamie. Do trunków dodają endemiczne, występujące tylko na obszarze płaskowyżu zioła i owoce, dzięki czemu ich smak jest unikatowy. Wśród dodatków jest rica rica, chroniony krzew rosnący powyżej trzech tysięcy metrów, który ze względu na znaczenie dla Atacameños (głównie pod kątem medycyny ludowej) może być zbierany wyłącznie przez nich. W browarze są też wytwarzane piwa na bazie komosy ryżowej czy chañar, słodkiego owocu drzewa o tej samej nazwie. „I pustynia nie jest już taka sucha” – mówi slogan St. Peter. Cóż, po wizycie w barze trudno się nie zgodzić.

Miasteczko jest drogie, nie oznacza to jednak, że nie można w nim znaleźć nic taniego. Szukajmy małych targowisk, ukrytych za niskimi fasadami, na podwórkach niepozornych domów, zarówno z owocami, warzywami, jak i z rękodziełem. Znajdziemy też domy skrywające dzikie i zapuszczone ogródki restauracji, w których stołują się miejscowi. Dalej, zaraz obok niewielkiego stadionu, stoi rząd picadas, typowych chilijskich tanich barów, serwujących przede wszystkim lunche. Menu zmienia się każdego dnia, do wyboru jest przeważnie kilka przystawek i głównych dań. Lista potraw jest napisana odręcznie na niewielkim kawałku papieru, który podaje się klientom, chociaż czasami i jej brakuje i jedynie kelner powie nam, co danego dnia jest w ofercie. Porcje są duże i domowe, a kosztują nie więcej niż 4 tys. peso, co w San Pedro jest trudną do znalezienia ceną.

 

PRZODKOWIE ZA RYŻ

 

Czas dyktatury w San Pedro de Atacama, tak jak w większości regionów zamieszkanych przez mniejszościowe grupy etniczne, to puste sklepowe półki, bieda i głód. Pomóc wtedy postanowił Le Paige, który oferował miejscowym dzieciom jedzenie w zamian za informacje, gdzie są pochowani ich przodkowie. Dzieci, nauczone przez rodziców, że miejsca pochówku są święte, na początku nie chciały zdradzać ich położenia. Jednak Le Paige nie odpuszczał – przekonywał, że wierzenia dotyczące zmarłych są pełne przesądów, które w rzeczywistości nie mają pokrycia. Dzieci nie wiedziały, komu wierzyć, i przekupione jedzeniem, przynosiły księdzu mumie swoich przodków.

Obecnie Muzeum Archeologiczne im. Gustava Le Paige’a należy do Północnego Uniwersytetu Katolickiego i w zbiorach ma ponad 380 tys. eksponatów. Jest tym samym największą kolekcją elementów związanych z kulturą Atacameños. Jeszcze do 2007 r. można tam było oglądać również mumie, jednak na liczne (i wieloletnie) prośby mieszkańców zostały one przeniesione do części zamkniętej dla zwiedzających. Rodzinom ich nie zwrócono.

Mumie Atacameños, których badaniem i kolekcjonowaniem zajął się Le Paige, zrobiły się sławne w Chile jeszcze za życia księdza. Mówiło się o idealnym zakonserwowaniu nieboszczyków, o technikach mumifikacji nigdzie indziej nieznanych. W 1977 r. przyjechał je zobaczyć sam Augusto Pinochet z żoną. Na dwóch zdjęciach, które zachowały się z wizyty, widać dyktatora oglądającego mumie wystawione na zwykłych stołach, wśród ceramiki i wyplatanych koszy. Na jednej z fotografii Pinochet jakby chciał dotknąć lub właśnie dotknął eksponatu, by coś na nim pokazać. Cofnął rękę. Pstryk. Starszy Le Paige stoi obok niego i wyjaśnia, ma skoncentrowaną twarz. To musiał być dla niego ważny dzień.

Nad badaniami archeologicznymi prowadzonymi przez Le Paige’a czuwał przez cały czas Północny Uniwersytet Katolicki, który później przyznał księdzu doktorat honoris causa, podobnie jak Uniwersytet Chilijski i Uniwersytet Katolicki.

Gustavo Le Paige zmarł w 1980 r. w Santiago. W San Pedro mówi się, że gdy trafił do szpitala, jego ciało było pokryte pustynnym kurzem, którego pielęgniarki nie były w stanie domyć. Kurz miał nawet wychodzić z jego ust aż do śmierci.

Dzisiaj o Le Paige’u przypomina tu kilka rzeczy: jedna z uliczek odchodzących od głównego placu miasteczka nosi jego imię, przed Muzeum Archeologicznym stoi pomnik księdza, a na miejscowym cmentarzu znajduje się jego grób. Bo pomimo niejednej kontrowersji, jaką wywołuje wśród lokalnej społeczności, zgodnie ze swoją ostatnią wolą, Le Paige został pochowany w San Pedro.