Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-06-01

Artykuł opublikowany w numerze 06.2005 na stronie nr. 78.

Tekst i zdjęcia: Monika Witkowska,

Łaska Kamiennego Strażnika

JAK WESZLIŚMY NA ACONCAGUĘ

Należy do argentyńskich Andów i jest drugą co do wysokości górą Korony Ziemi. Mając 6960 metrów, jest też najwyższym szczytem obydwu Ameryk i w ogóle najwyższym poza Azją. Widniejąca na mapach nazwa Aconcagua to w języku miejscowych Indian „Kamienny Strażnik”.

 

Pierwszy raz wierzchołek Aconcagui widzimy dopiero po dwóch dniach wędrówki. Jak zahipnotyzowani wpatrujemy się w odległy ośnieżony trójkąt, który z perspektywy naszego biwaku na wysokości 3200 metrów wydaje się nam tak bardzo niedostępny. Zastanawiamy się w myślach, komu z nas uda się na nim stanąć. Krzysiek Wielicki, szef naszej wyprawy, wiadomo, wejdzie na pewno, ale pozostali? Każdy z nas ma spore doświadczenie górskie – są wśród nas przewodnicy, GOPR-owcy, osoby uprawiające wspinaczkę – prawdziwi fani gór, ale tak wysoko przecież jeszcze nie bywaliśmy. Dobrze wiemy, że choroba wysokościowa potrafi wyeliminować najlepszych, a prawie siedem tysięcy metrów to nie przelewki. Poza tym cmentarz andynistów w niedalekim Punte del Inca skutecznie przekonuje, że do gór należy podchodzić z pokorą, bo nie wszyscy z nich wracają.

 

 

Białe wiatry

 

W ciągu trzydniowego podejścia do bazy obserwujemy zmieniający się krajobraz. Znikły drzewa, w końcu żegnamy też ostatnie kwiatki. Ze zwierząt spotykamy tylko guanako (ta sama rodzina co lamy), płochliwe wizkacze (andyjskie zające) i dostojnie krążącego nad nami kondora. Do tego dochodzą jeszcze obładowane sprzętem muły – nie możemy się nadziwić, jak doskonale radzą sobie na wąskich ścieżkach, prowadzących nad przepaściami.
Po kilkakrotnych przeprawach przez górskie rzeki (najpierw trzeba podkasać spodnie i przejść boso przez pokryte warstewką cienkiego lodu rozlewisko, potem czekają nas karkołomne skoki przez wzburzone miniwodospady) dochodzimy do obozu bazowego Plaza Argentina (4200 m). Rozbijamy żółte namioty, które jednoznacznie wskazują, że to „HiMountain Expedition”.
Normalnie rozstawienie biwaku zajęłoby nam parę minut, w tych warunkach to ponadpółtoragodzinna walka. Każdy ruch to spory wysiłek dla niezaaklimatyzowanego organizmu – brakuje tchu, kręci się w głowie. Poza tym wieje straszny wiatr – musimy namioty poobkładać kamieniami i wybudować wokół nich solidne murki. W tym czasie pojawiają się strażnicy – przecież jesteśmy na terenie parku narodowego. Sprawdzają nasze zezwolenia wspinaczkowe (za jedyne trzysta dolarów od głowy) i przypominają o workach na śmieci. Każdy członek wyprawy ma swój indywidualny, który musi oddać wypełniony śmieciami. Jeśli tego nie zrobi, grozi mu kara od stu do trzystu dolarów. Pytamy strażników o prognozy pogody. – Białe wiatry – słyszymy w odpowiedzi.
Nie muszą tłumaczyć, co to oznacza – tak określa się słynne na Aconcagui wichury, dochodzące do dwustu kilometrów na godzinę. Niejednego wspinacza zdmuchnęły w przepaść... Spotykamy schodzącą ekipę Amerykanów. Świetnie wyposażeni i widać, że mocni kondycyjnie. Nie byli na szczycie właśnie z powodu pogody. – Za rok spróbujemy jeszcze raz... – obiecują sobie z goryczą w głosie.

 

 

Wiwat Polacy!

 

Mimo wszystko jesteśmy optymistami, bo przecież w końcu pogoda musi się kiedyś zmienić. W ramach aklimatyzacji wynosimy część sprzętu do obozu pierwszego, potem, zasypani śniegiem (jest koniec stycznia, czyli na półkuli południowej środek lata), robimy sobie „dzień leniucha”. W przeciwieństwie do innej bazy pod Acancoguą – tzw. Plaza de Mullas, gdzie jest nawet hotel i Internet, w Plaza Argentina jest dziko, spokojnie i cicho. Nic dziwnego – droga tu dłuższa, a wejście na szczyt – trudniejsze.
Nareszcie pogoda się poprawia. Wojtek, nasz wyprawowy lekarz, sprawdza nam nasycenie krwi tlenem (wskaźnik aklimatyzacji) i kto może – idzie rozstawić „jedynkę”. Z mułów można korzystać tylko do bazy, potem zostają własne plecy lub bardziej kosztowna opcja – tragarze. Sąsiadujący z nami Holendrzy płacą bez wahania. Nocujemy na pięciu tysiącach metrów, tuż obok pola penitentów – tak się nazywa charakterystyczne dla Andów formy lodowe. Żeby zdobyć wodę na herbatę, dokopujemy się do płynącej pod lodem rzeki.
Kolejny dzień: rozstawiamy „dwójkę” i wracamy się regenerować do „jedynki”. Potem – znowu wyniesienie pozostałego sprzętu do „dwójki” i biwak na prawie sześciu tysiącach metrów. Tuż obok zaczyna się Lodowiec Polaków. Nazwa upamiętnia naszych rodaków (S. Daszyńskiego, K. Jodko-Narkiewicza, S. Osieckiego i W. Ostrowskiego), którzy w 1934 roku wyznaczyli na nim nową, tzw. polską drogę (było to 37 lat po pierwszym zdobyciu Aconcagui przez Szwajcara M. Zubriggena).

 

Biwak na prawie sześciu tysiącach metrów.

Udało się! W końcu pojawia się symbolizujący wierzchołek krzyż.

 

Do trzech razy sztuka

 

Ekipa wspinaczy przerzedza się, kilku kolegów rezygnuje. Na tej wysokości nikomu nie jest łatwo. Każdy krok to wysiłek. Brakuje tlenu. Pierwszy próbuje atakować szczyt Marcin – świetny wspinacz, maratończyk. Ma pecha. U góry ciągle wieje, temperatura, jak się potem okaże, wynosi minus 45 stopni. Marcin wraca więc do obozu z odmrożonymi rękami. Dwa dni później szczęścia próbuję wraz z Heniem – szefem żywieckiej sekcji GOPR – oraz Mundkiem – najstarszym uczestnikiem wyprawy (68 lat), prezesem żywieckiego oddziału PTTK. Tempo mamy niezłe, czujemy się świetnie, pogoda dobra... I pewnie udałoby się, gdybyśmy nie wyszli za późno. – Nie zdążymy wrócić przed zmrokiem – stwierdzamy w połowie drogi i podejmujemy bardzo trudną decyzję o odwrocie.
Udaje się dopiero trzeci atak – tym razem wychodzimy w nocy, przypinając raki przy świetle czołówek. Jest strasznie zimno, a najbardziej w ręce. Przy schronie „Independencia” (wysokość 6546 m) spotykamy... psa. Wesoły kundel towarzyszy nam niemal do szczytu – w nagrodę dzielę się z nim swoim przydziałem kabanosów.
Końcówka wspinaczki ostro daje się we znaki. To walka nie tylko z górą, lecz także z samym sobą. Mam ochotę usiąść i nigdzie już dalej nie iść. Jednak wlokę się noga za nogą, usiłując co kilka metrów wyregulować oddech. W końcu pojawia się znany z fotografii symbolizujący wierzchołek krzyż. Oprócz „Lidera”, czyli Krzyśka Wielickiego, na szczycie staje połowa z naszej trzynastoosobowej ekipy, w tym m.in. Robercik – najmłodszy uczestnik wyprawy – i najstarszy – wspomniany Mundek, a także cała damska część (oprócz mnie – Jola, rodowita Kaszubka).
Pod nami rozpościera się morze gór – ponoć przy dobrej widoczności widać stąd nawet odległy o sto kilometrów Pacyfik. Nie mamy jednak czasu na kontemplowanie widoków – robi się późno i psuje się pogoda. Wracając, przy Lodowcu Polaków, zostawiam biało-czerwoną flagę. To ku pamięci Marka Warlikowskiego, trzydziestolatka, który dwa lata temu zginął w tym miejscu – a jego ciała nie odnaleziono do tej pory.
Jak miło wrócić do obozu. Po takim wysiłku spanie na sześciu tysiącach metrów to już pestka. Razem z Marcinem, z którym dzielę namiot, przyrządzamy sobie superkolację – liofilizowane spaghetti – a na deser połykamy aspirynkę (zmarzliśmy strasznie, a poza tym dobrze wpływa na rozrzedzenie krwi). Rano zwijamy biwak i schodzimy do położonej dwa tysiące metrów niżej bazy, gdzie czeka reszta ekipy. Korzystając z bazowego telefonu satelitarnego (10 dolarów za minutę), informujemy najbliższych w odległej Polsce: – Udało się!
Następnego poranka startujemy w dół – tym razem 50-kilometrowy odcinek, który wcześniej pokonywaliśmy w trzy dni, większość z nas robi w jeden. To nic, że mamy pęcherze i poobcierane stopy. W schronisku w Los Penitentes czeka na nas nagroda – wygodne łóżko, dobre argentyńskie wino, kolacja na najprawdziwszym talerzu (jak to miło nie myć menażki...), no a przede wszystkim ciepły prysznic. Dla takich chwil warto się czasem pomęczyć w górach. Zwłaszcza jeśli są one się łaskawe, tak jak tym razem Aconcagua...