Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2005 na stronie nr. 76.

Tekst i zdjęcia: Michał Kochańczyk,

Szczyt pod choinkę

Wigilia na Fitz Royu

Jesienią 1984 roku wziąłem udział w alpinistycznej wyprawie w Patagonii w Argentynie razem z alpinistami z Krakowa: Piotrem Lutyńskim, Wiesławem Burzyńskim, Mirosławem Falco-Dąsalem i Jackiem Kozaczkiewiczem. Naszym celem było przeprowadzenie nowej drogi, wiodącej wielkim zacięciem na północnej ścianie Fitz Roya, bardzo trudnego szczytu w Kordylierze Patagońskiej. Mimo że nie bardzo wysoki – 3441 metrów n.p.m. – w środowisku alpinistycznym owiany jest legendą.

 

To wymarzona do wspinaczki szklana góra; wielki, strzelisty szczyt, pokryty lodową czapą, o potężnych, pionowych, granitowych ścianach o wysokościach do dwóch tysięcy metrów, otoczony trudnymi do przejścia lodowcami. Niezależnie od dużych trudności technicznych, które napotykają alpiniści w Patagonii, największym problemem są bardzo trudne warunki pogodowe. W tym najbardziej wietrznym rejonie świata, w górach, gdzie w roku jest tylko kilka dni dobrej pogody, każdy zespół musi się uzbroić w wielką cierpliwość. Zdarza się, że na dobrą pogodę czeka się nawet dwa miesiące.
My byliśmy pełni optymizmu. Na początku grudnia założyliśmy bazę w Pietra del Fraile w dolinie Electrico, w częściowo rozwalonym szałasie, w którym wiele lat spędził zasłużony dla Patagonii włoski ksiądz Agostini. W trakcie czekania na poprawę pogody zeszliśmy z Jackiem Kozaczkiewiczem do schroniska w celu uzupełnienia zapasów żywności. Pogoda była paskudna, z przyjemnością opuściliśmy targaną wiatrem naszą bazę. W połowie drogi skręciliśmy do obozowiska w Rio Blanco, skąd alpiniści wyruszają na drogi wiodące południową ścianą Fitz Roya. Ucieszył nas widok dymu unoszącego się przez dach szałasu, spodziewaliśmy się bowiem zastać poznaną niedawno dwójkę amerykańskich alpinistów.

 

Autor w blasku Gwiazd...

Wielkie ptaszyska bez ruchu skrzydeł swobodnie wznosiły się w górę.

 

Co pan umie, panie Messner?

 

W szałasie powitało nas dwóch facetów w kominiarkach, powiedzieli, że są Włochami, choć między sobą mówili po niemiecku. Uprzejmie poczęstowali nas herbatą. W Patagonii nieczęsto spotyka się ludzi, toteż zarówno oni, jak i my byliśmy ciekawi nowych wieści. Przedstawiliśmy nasze zamierzenia, a ponieważ byliśmy w tym rejonie już od pewnego czasu, zostaliśmy potraktowani jako eksperci od tych gór i specjaliści od patagońskiej pogody. Z kolei gospodarze szałasu przyznali, że przyjechali tutaj, by wejść na Fitz Roya w ramach oczekiwania na uzyskanie zgody władz argentyńskich na przelot samolotem na Antarktydę i skorzystania z zapasów paliwa będących w argentyńskiej bazie antarktycznej. Ich głównym zamierzeniem było bowiem zdobycie Mount Vinson – najwyższego szczytu Antarktydy.
Wszystko to wyglądało trochę nieprawdopodobnie, więc bardzo taktownie zapytałem ich o kwalifikacje wspinaczkowe. Dobrze, że zrobiłem to stosunkowo grzecznie, bo Koza – Jacek Kozaczkiewicz – dyskretnie klepnął mnie w plecy:
– Ty, to jest sam Reinhold Messner.
Rzeczywiście, przyjrzałem się dokładnie, przede mną siedział najlepszy alpinista świata! W jego towarzyszu rozpoznałem Hansa Kammerlandera, równie wyśmienitego alpinistę.
Cóż, zrobiłem dobrą minę do złej gry, rozmowa potoczyła się dalej, porozmawialiśmy jak gdyby nigdy nic o wspólnych znajomych, podzieliśmy się ostatnimi nowinkami o polskich wyprawach himalajskich. Messner z szacunkiem odniósł się do polskiej próby zdobycia zimą północnej ściany Czo Oju w Himalajach Nepalu (wyprawa prowadzona przez Andrzeja Zawadę dwa i pół miesiąca później zakończyła się sukcesem).
Pożegnaliśmy się po godzinnej rozmowie. Poprosiłem o zrobienie wspólnego zdjęcia. Na tych zdjęciach w naszych polskich dresach wyglądaliśmy trochę jak ubodzy krewni przy naszych rozmówcach „wypasionych” w polary i goreteksy.
Mimo że byliśmy doświadczonymi wspinaczami, nikt w Polsce na nas nie liczył. Tym bardziej że wyekwipowani byliśmy nie najlepiej. Gdy na początku grudnia przejaśniło się niebo, wróżąc lepszą pogodę, z grot lodowych, w których przetrzymaliśmy wichury i śnieżyce, ruszyliśmy pod ścianę. Początkowo droga wiodła przez zalodzone kominy i rysy, które pokonywaliśmy w rakach, najczęściej stosując technikę hakową. Po czterech dniach ciężkiej wspinaczki dotarliśmy do maleńkiej półki skalnej, kazalniczki zawieszonej nad czterystumetrową podstawą ściany. Tu biwakowaliśmy opatuleni w płachty biwakowe i w krótkie śpiwory, tak zwane nogi słonia. Z półki roztaczał się widok na strzeliste pasma górskie na lądolodzie patagońskim. Po chilijskiej stronie mogliśmy zobaczyć zamgloną linię horyzontu już nad Pacyfikiem. Kolejnych sześć dni (od 16 do 22 grudnia) zajęło nam pokonanie wielkiego, sześciusetmetrowego zacięcia wznoszącego się nad półką biwakową.

 

 

Z kondorami w górę

 

Byliśmy zmuszeni robić skomplikowane wahadła na linach, przerzucając się z jednej rysy do drugiej. Pokonywaliśmy szereg okapów skalnych, stosując iście akrobatyczne sztuczki. Dużym utrudnieniem była lodowata woda spływająca po wielkich dachówkowatych płytach z szczytowej czapy, która uniemożliwiała nam wspinaczkę w południe. Gdy tak wisieliśmy na ścianie, mając pod nogami, tysiąc metrów niżej, lodowiec, pojawiły się za naszymi plecami kondory. Sześć wielkich ptaków o ponaddwumetrowej rozpiętości skrzydeł krążyło bezszelestnie. Wielkie te ptaszyska bez ruchu skrzydeł swobodnie wznosiły się w górę. W sobie tylko wiadomy sposób wykorzystywały kominy powietrzne. Wówczas poczuliśmy naszą ociężałość i ograniczone możliwości ludzkiego ciała. Wznosiliśmy się mozolnie każdego dnia, zakładając liny poręczowe i zjeżdżając na noc do naszej półki biwakowej na kazalniczce. Nie tylko samo wspinanie wymagało wielu umiejętności. Codzienne wchodzenie kilkaset metrów do góry po pionowych, zawieszonych linach, z piętnastokilogramowym plecakiem okupywane było nadludzkim wysiłkiem.

 

Na przełęczy rozpoczęliśmy nasz wieczór wigilijny. Na siedem osób mieliśmy jedną paczkę wojskowych sucharów, konserwę szprotek i jedną mielonkę.

Byliśmy zmuszeni robić skomplikowane wahadła na linach, przerzucając się z jednej rysy do drugiej. Pokonywaliśmy szereg okapów skalnych, stosując iście akrobatyczne sztuczki.

 

Szczyt pod choinkę

 

W przededniu Wigilii znaleźliśmy się trzysta metrów pod wierzchołkiem. Mroźny poranek 24 grudnia zastał nas szczękających z zimna na przełęczy. Nie byliśmy w stanie wytransportować do góry sprzętu biwakowego. Spaliśmy tylko w ubraniu i w płachtach biwakowych. Na szczęście wschodzące słońce postawiło nas na nogi i wyruszyliśmy w górę. Pokonaliśmy ostatnie trudności, by o piętnastej osiągnąć tak nierealny wcześniej dla nas wierzchołek.
Szczyt tworzyła dość długa grań pokryta kamieniami, których, o dziwo, nie wywiały ciągłe wiatry osiągające prędkość do dwustu kilometrów na godzinę. Ponad godzinę spędziliśmy na szczycie, rozkoszując się rozległą górzystą panoramą, nasza radość była jednak tłumiona świadomością niebezpieczeństw grożących podczas zjazdów ze szczytu na linach.

 

 

Opłatek z suchara

 

Zmieniła się pogoda. Zrobiło się mroczno, zaczął sypać śnieg. W czasie zjazdów na przełęcz spotkaliśmy wspinających się na szczyt dwóch Amerykanów. Pod wieczór byliśmy na przełęczy, gdzie o dwudziestej pierwszej rozpoczęliśmy nasz wieczór wigilijny. Amerykanie dołączyli do nas później. Nie najbogatszy był nasz jadłospis. Na siedem osób mieliśmy jedną paczkę wojskowych sucharów, konserwę szprotek i jedną mielonkę. Podzieliliśmy się sucharami jak opłatkiem. Nie wymawialiśmy żadnych życzeń, każdy z nas aż za dobrze wiedział, że życzymy sobie powrotu z tej strasznej góry.
Szprotki zastąpiły nam karpia. A z mielonką mieliśmy straszny dylemat. Zjeść? Nie zjeść? Jednak głód był silniejszy. Zjedliśmy mięsną konserwę. Dwa tygodnie później polskim księżom w Buenos Aires przyznaliśmy się ze skruchą do „grzechu”. Wytłumaczyli nam, że w Polsce była już pierwsza w nocy pierwszego dnia Bożego Narodzenia... zatem mogliśmy już jeść mięso.
Niezwykły był to wieczór wigilijny. Siedzieliśmy przytuleni do skały na wąskiej, urwistej przełęczy. Nad nami piętrzyły się strzeliste turnie, wśród których hulał wiatr. Pod nogami mieliśmy ponadtysiącmetrową otchłań. Przez kilka godzin śpiewaliśmy z zapałem kolędy. Ich melodia w tej dzikiej, górskiej scenerii robiła olbrzymie wrażenie. Niestety, z czasem nasz śpiew z powodu zimna zmienił się w kłapanie szczęk.

 

Droga wiodła przez zalodzone kominy i rysy.

Do tej pory nikt nie pokusił się o powtórzenie naszej drogi.

W doliny

 

Pierwszy dzień świat powitał nas ładną pogodą. Z ciężkimi plecakami zaczęliśmy serię zjazdów na linach. Zajęły nam cały dzień i dopiero późno w nocy dotarliśmy na lodowiec. Poniżej szczeliny brzeżnej spaliśmy jak susły na byle jak wyrąbanej w lodzie platformie. Czuliśmy się już bezpieczni. Gdy następnego dnia na niebie zobaczyliśmy długie cygara chmur, zapowiadające załamanie się pogody, wiedzieliśmy już, że wycofaliśmy się ze ściany w ostatniej chwili. Zmęczeni, wracając do bazy po postrzępionym lodowcu, często spoglądaliśmy na wielką północną ścianę Fitz Roya z nową, wytyczoną przez nas, polską drogą. Byliśmy wykończeni, głodni, niewyspani, brudni. Ale cieszyliśmy się, że żyjemy, że wracamy do zielonych, patagońskich dolin tętniących pełnią subarktycznego lata.

 

* * *

 

Mija 21 lat od tamtej wspinaczki. Do tej pory nikt nie pokusił się o powtórzenie naszej drogi wielkim zacięciem Grande Diedro na wierzchołek Fitz Roya. Z naszego zespołu wykruszył się Mirek Falco-Dąsal. Mirek, który był wspinaczem największego formatu i pokonał największe trudności w trakcie naszej patagońskiej wspinaczki, zginął w lawinie w maju 1989 roku w trakcie zejścia z Everestu. Również Jacek Kozaczkiewicz odszedł do krainy wiecznego wspinania; w 1999 roku zginął w wypadku samochodowym.