Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2004-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2004 na stronie nr. 6.

Góra mgieł – tak Piotr Pustelnik nazwał Annapurnę, kiedy po 51 dniach oblegania góry kierowana przez niego wyprawa mBank Annapurna Expedition musiała się wycofać, choć do szczytu brakowało już niewiele.

 

 

Annapurna (8091 m n.p.m.) to wraz z Broad Peak ostatnie ośmiotysięczne szczyty, których brakuje Pustelnikowi, by skompletować symboliczny krąg największych ziemskich szczytów – Koronę Himalajów. Do niej chciałby dołączyć Koronę Ziemi – siedem najwyższych miejsc wszystkich kontynentów – i dorzucić jeszcze Koronkę Ziemi, którą wieńczą drugie w kolejności kontynentalne wierzchołki. (O projekcie Trzy Korony, któremu patronuje mBank, pisaliśmy w „PŚ” 6/2004).

 

Wyprawa mBank Annapurna Expedition wyruszyła w Himalaje w ostatnich dniach marca.
W jej skład wchodziło ośmioro alpinistów. Po trzech Polaków i Słowaków, Rosjanin i Słoweniec.
Od lewej siedzą: Siergiej Bogomołow, Piotr Pustelnik, Peter Hamor, Szerpa Pemba,
stoją: Martin Gablik, Paweł Józefowicz, Vlado Strba, Aliosza Markacz, Dariusz Załuski.

Południowa ściana Annapurny. W dole pokryty kamieniami lodowiec.
Baza wyprawy po prawej stronie doliny.

Siergiej Bogomołow i Piotr Pustelnik w bazie.

 

Miejscem zbiórki międzynarodowego towarzystwa było jak zwykle Katmandu. Miasto ma swoje stałe miejsce w pamięci chyba każdego himalaisty. Również Piotra Pustelnika: – Wracam tu z przyjemnością. Zaludniona, odrapana i brudna stolica Nepalu, jednego z najbiedniejszych krajów na świecie, ma w sobie urok, jakiego nie mają Rzym, Londyn czy Nowy Jork. Snują się tu typy nie z tej ziemi, które, o dziwo, uśmiechają się przyjaźnie do każdego. Bo uśmiech jest tu wszechobecny, tak jak tandeta i szmira w sklepach i na straganach. Jest w tym mieście siła spokoju tak wielka, że już następnego dnia zawsze spływa ze mnie osad cywilizacyjny i nastaje czas ciszy dla skołatanej i zahukanej przedwyprawową gorączką duszy.
Tak było zazwyczaj, kiedy startował ku najwyższym szczytom. Tym razem jednak w mieście wrzało od zamieszek. Maoiści zasiali niepokój w całym Nepalu. Przez zwykle senne ulice przetaczał się tłum z flagami ozdobionymi sierpem i młotem, przeganiany przez policję i wojsko. Kolczaste zasieki broniły dostępu do państwowych urzędów. Załatwiając przedwyprawowe formalności, Piotr Pustelnik i Darek Załuski dostali się w wir przepychanek policji z tłumem – dodatkowa atrakcja w marszu ku Annapurnie. Zamieszki opóźniły wyjazd do Pokhary, toteż karawana siedemdziesięciu tragarzy z dwudniowym opóźnieniem wyruszyła ku Annapurna Base Camp. W czasie tej wędrówki też nie obyło się bez kłopotów. Większość Szerpów, podburzana przez maoistów, porzuciła ładunki. Dziesiątka, która pozostała – wahadłowo, tam i z powrotem – przez dwa dni doniosła bagaż do bazy.
Baza stanęła w urokliwym miejscu. Namioty zostały rozstawione na wysokości 4300 metrów n.p.m., na trawiastej polance. Zieleń to niezwykłe otoczenie dla himalajskiej bazy. Jedyne obawy budziły strome skały, wznoszące się niemal tuż nad głowami. Stawiając namioty, każdy z uczestników popatrywał na nie z niepokojem i w oddaleniu od ściany wybierał dla siebie miejsce. Byli jedyną wyprawą, która zmierzała na szczyt od strony południowej.

 

Rozbijanie bazy. Już stoi mesa. Widać dymiącą południową ścianę Annapurny.

Było niepokojąco ciepło. Paweł Józefowicz w obozie I.

Piotr Pustelnik dochodzi do obozu I. Trasa z ABC (bazy wysuniętej) zajmowała 8 do 10 godzin.

 

Annapurna określana jest przez himalaistów jako góra szczególnie niebezpieczna. Zasłużyła na to miano z powodu obfitych opadów śniegu i zboczy częściej niż gdzie indziej nawiedzanych przez lawiny. Była pierwszym ośmiotysięcznym szczytem zdobytym przez człowieka. 3 czerwca 1950 roku po żmudnej walce całego zespołu i przy pomocy licznych tragarzy na wierzchołku stanęła dwójka Francuzów Maurice Herzog i Louis Lachenal.
Przełomem w himalaizmie było powtórne zdobycie góry w dwadzieścia lat później przez brytyjską wyprawę pod wodzą Chrisa Boningtona. Anglicy wybrali drogę filarem południowym, najeżoną trudnościami tuż pod kopułą szczytową. W ciągu ostatniego dnia ataku na wierzchołek pokonali 750 metrów różnicy poziomów. Zrobili to (co było wówczas niezwykłe) bez użycia tlenu. Właśnie tę drogę pragnął powtórzyć zespół Piotra Pustelnika.
Pogoda – jak to pod Annapurną – nie rozpieszczała himalaistów. Było niepokojąco ciepło. Co w Himalajach oznacza, że śnieg staje się rozmiękłą mazią, z której uwalniają się kamienie. Bardziej intensywnie pomrukuje lodowiec, głośnym hukiem dając znać, że wypuszcza właśnie ze swych ramion kamienno-lodowe lawiny.
Tak wyglądał w relacji Piotra Pustelnika jeden z dni drodze na szczyt:
„Wszystko płynie i lodowiec zmienia się z dnia na dzień. Wieszamy liny, a one same się wytapiają. I tak w kółko. Nic, trzeba napierać dalej. Powoli zyskuję teren, popatrując co chwilę na ogromne bloki skalne, trzymające się lodu w jakiś cudowny i niezrozumiały sposób. Tylko dlaczego są w linii mojego podejścia? Przede mną spora szczelina i lina przez nią. Łapię sznurek, krótka przymiarka do skoku i... bęc. Potężny kamień, o który zaczepiona była lina, spokojnie pojechał w dół. I ja też. Tyle, że ja do szczeliny, a kamień za mną. Dlaczego mnie nie zmiażdżył, a tylko pokiereszował nogę i podarł spodnie, tego nie wiem”.
Obóz pierwszy stanął na wysokości 6100 metrów. Wybrano miejsce na maleńkiej przełęczy w postrzępionej grani schodzącej z południowej ściany Annapurny. Wprawdzie z obydwu stron było stromo, ale za to w każdym kierunku rozciągały się niezwykłe widoki na masyw Annapurny i na święty szczyt Machhapuchre o charakterystycznym kształcie rybiego ogona.
„Dwójka” stanęła siedemset metrów wyżej. Jej namioty było widać z obozu pierwszego i można było stąd obserwować, jak zespół zdobywa kolejne metry ściany.
– Pogoda ustabilizowała się – ponuro żartowano w bazie. – Śnieg, mgła, ciepło, lawiny, liny pod śniegiem, zasypane namioty. Normalka.
Góra poddawała się powoli i opornie. Mgła zasłaniała możliwości przejścia i opóźniała poręczowanie. Lawiny grzebały pod śniegiem kolejne, jakże cenne w marszu do góry liny. Szczeliny – na początku wyprawy małe i wąskie – pod koniec ziały głębią i straszyły szerokością.
Nadzieję przyniosła prognoza, która na najbliższe pięć dni zapowiadała, że będzie nieco słabiej padać.
Mijał czterdziesty piąty dzień wyprawy. Droga ubezpieczona była linami do wysokości 7300. Himalaiści mieli już za sobą żmudne wytyczanie drogi przez stromą i szeroką na kilometr słynną ścianę południową. Przed nimi piętrzyła się skalna bariera, a ślady pozostawionych poręczówek nie budziły wątpliwości: to tędy szli na szczyt poprzednicy.
– Sławna bariera skalna, o której tyle naczytałem się w książce Boningtona – wspomina Piotr Pustelnik. – Gdybym mógł, uchyliłbym kapelusza przed eksploratorami tej ściany. Co za intuicja, determinacja i siła woli pchnęła ich w ten skalny bastion?
Przyjrzenie się z bliska legendarnej drodze i oszacowanie przebytych odcinków pomogło podjąć decyzję. Nie ma potrzeby zakładania obozu trzeciego. Atak szczytowy przeprowadzony będzie z „dwójki” – postanowił kierownik wyprawy.

 

Góra poddawała się opornie. W kuluarze, około 6300 metrów n.p.m.

Annapurna została naszym snem i marzeniem.

Niestety. Pogoda nie pozwoliła na realizację planu. Pierwszym sygnałem, że coś jest nie tak, był nieoczekiwany ból głowy trójki himalaistów, którzy schronili się w namiocie. Pobudka była zaplanowana na drugą w nocy.
– Dusimy się, to zatrucie dwutlenkiem węgla – Piotr pamiętał podobne przypadki z Czo Oju i Makalu.
„Namiot po dach zasypany śniegiem – relacjonował potem. – Nie da rady otworzyć. Nie zastanawiam się długo. Otwieram medyczną butlę tlenu i atmosferę namiotu wzbogaca sztuczny tlen. Na trochę wystarczy. Darek szybko zakłada kombinezon i walczy, by otworzyć namiot inaczej niż nożem. Wychodzi. Na zewnątrz zadymka śnieżna. Lawiny nieprzerwanym strumieniem zasypują platformę. Wszystko pod śniegiem. Plan wali się z szybkością lawin spadających na nasz dobytek. Twardy jak stal Siergiej startuje do pierwszej poręczówki. Kilka minut stoi w strumieniu śniegu sypiącego się na jego głowę. Nie może się dokopać do liny, klnie, próbuje, wraca. Powoli staje się jasne, że Annapurna zostanie już tylko naszym snem, marzeniem. Tyle pracy, tyle wysiłków i nic”.
– Wyglądało tak, jakby z nieba leciały strumienie śniegu. W takiej sytuacji pilna potrzeba błyskawicznej i bezpiecznej ewakuacji, wypiera myśl o szczycie – mówi Dariusz Załuski, dodając: – Kiedy w tak zdecydowany sposób pogoda podejmuje decyzję, przekreśla wszystkie plany, niweczy ogrom włożonej pracy i wysiłku, to nie ma poczucia przegranej. Łatwiej pogodzić się, że tym razem los nie był łaskawy.
A Piotr Pustelnik na pytanie, co z Annapurną, ma jedną odpowiedź: – Jak to co? Wracamy w przyszłym roku i ją wkosimy!