Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2006-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2006 na stronie nr. 40.

Tekst i zdjęcia: Tomasz Borkowski, Zdjęcia: Grzegorz Śmiałowski,

Zieloną krainą

PRZEZ PIRENEJE KRAJU BASKÓW

„Polacos?!” – dziwił się Bask, napotkany w odludnych górach, gdzie dotąd jedynymi towarzyszami wędrówki były nam krążące nad głowami sępy. Skąd się tu wzięli Polacy? Pytanie w istocie zasadne, bo w Polsce o miejscu naszego spotkania słyszał mało kto. Dlaczego więc akurat tu się znaleźliśmy? Zadecydował przypadek, jednak trafniejsza odpowiedź powinna brzmieć: „Bo warto”.

 

Hiszpanię przywykliśmy kojarzyć sobie przede wszystkim z gorącymi śródziemnomorskimi plażami, z piękną architekturą starych miast, a poza tym z pozbawionymi roślinności połaciami spieczonej ziemi lub ze skalistymi górami; Kraj Basków zaś to dla Polaka głównie kolebka separatystów z ETA. A jednak tam właśnie, w Euskadii – jak mówią o swojej ojczyźnie Baskowie – leży kraina pełna lasów i trawiastych połonin, Hiszpania, w której nie zawsze praży słońce. Kraj chłodniejszy, czasem deszczowy, często spowity mgłą. Zachwycający.

 

Ach, Pasajes...

Na ścianach domów gęsto od graffiti „Niech żyje ETA!”.

Rozprawiają w swym niezrozumiałym języku.

 

Wrota oceanu

 

Jedno z najważniejszych miast País Vasco, Kraju Basków – San Sebastian, kurort położony nieopodal granicy francuskiej nad malowniczą zatoką u wybrzeża Atlantyku, otaczają niemal ze wszech stron góry. Gości przyciągają jednak raczej wspaniałe plaże i piękna zabudowa „parte vieja” tamtejszej starówki, a we wrześniu również słynny festiwal filmowy. Ulicami nieustannie przetaczają się tłumy turystów, z których niewielu wie, że tuż obok znajduje się, niejako „przyklejona” do San Sebastian – przez Basków zwanego Donostią – urokliwa miejscowość Pasajes; z baskijska – Pasaia. W liczącym kilka tysięcy mieszkańców Pasajes de San Juan (Pasaia Donibane) warto się zatrzymać na dłużej.
Nie należy się zrażać industrialnym krajobrazem u ujścia rzeki Oiartzun. Rzeka przechodzi w wąską zatokę, nad którą usadowił się port. Mijamy jednak ostatnie nabrzeża, sąsiadujące z mieszkalną zabudową ulicy San Juan, która niewiele się zmieniła od kilkuset lat. Wąska uliczka prowadzi nas pomiędzy kamiennymi budowlami, czasem tworzącymi ponad nią tunel. Nietrudno uwierzyć, że musiało to być miejsce inspirujące twórczość mieszkającego tu niegdyś Wiktora Hugo. Po lewej ściany domów zanurzają się w wodach zatoki, tuż za ich oknami przepływają statki; po prawej kamienne schody wspinają się pomiędzy budynkami – nadbudowanymi niczym klocki jeden na drugim – po stromym stoku góry Jaizkibel, wyrastającej wprost z oceanu, od razu na pół kilometra wzwyż.

 

 

Agur!

 

Gdy zbliża się zmierzch, światła domów odbijają się wśród fal, na których kołyszą się dziesiątki zacumowanych łodzi. Zatokę przecina łódka przewoźnika, sunąca do położonego na drugim brzegu Pasajes de San Pedro i z powrotem. Fale prują również niestrudzenie osady wioślarzy, trenujących do późnego wieczora przed kolejnym wyścigiem – te wyścigi są od pokoleń bodaj najważniejszym sportem Basków znad oceanu. Nad kanałem, do którego z wysokiego nabrzeża skaczą miejscowi chłopcy, unosi się zapach morskiej wody, wodorostów i ryb. Przy ulicy San Juan działa mnóstwo knajpek, oferujących owoce morza – niektóre są tu od wieków i zdobyły sobie taką renomę, że przyciągają do Pasajes nawet hollywoodzkie sławy bawiące na festiwalu w San Sebastian.
Zwykle jednak w ciasnej uliczce mijają się tylko miejscowi, pozdrawiający słowem „agur!” znajomych – a znają się tam wszyscy – w drodze z jednej tawerny do drugiej. Tam zasiadają nad szklanką sidry czy kieliszkiem wina i rozprawiają, najczęściej o sporcie, w swym niezrozumiałym języku. Interesują się jednak nie tylko sportem – na ścianach domów gęsto od graffiti „Gora (niech żyje) ETA!”
Zabudowa staje się coraz rzadsza. Ze zbocza Jaizkibel tryskają źródełka, tworząc spadające do zatoki miniaturowe kaskady, wokół których gromadzą się ryby. Zewsząd uderza w nozdrza intensywny zapach ziół i kwiatów. Kamienna droga prowadzi jeszcze przez chwilę dalej, aż opuszczamy ciepło sennego miasteczka i niemal bez ostrzeżenia wkraczamy w teren malowniczo dziki. Odtąd prowadzi nas tylko wydeptana ścieżka, do miejsca, gdzie dziwne, dziurawe niczym ser skały jak ucięte nożem opadają nagle stromo do oceanu. Jedne z niewielu śladów po cywilizacji, pozostawionej za plecami ledwie kilka minut temu, to niewielki falochron i latarnia migająca na rogatkach portu oraz prowadzące niegdyś do niej wykute w skale schody, które jednak przełamała potęga fal i rzuciła na nadbrzeżne głazy. Ostatnie łuny zachodu chowają się za horyzont. Przed nami już tylko mroczny ocean.

 

Z grzbietów rozpościerają się widoki na ocean. Tu zaczynają się Pireneje.

Ze szczytu doskonale widoczne są malutkie, czerwone dachy domów poniżej.

Spotkać pasterza jest tu trudno.

 

U progu Pirenejów

 

Spoglądając w przeciwnym kierunku, widzimy wznoszący się bezpośrednio nad miastem masyw górski. W dzień objawia się on łagodną linią połonin, których trawy nawet we wrześniu są tak zielone, jak w Polsce bywają tylko wiosną. W jednym tylko miejscu ponad połoninę wyrasta skalisty grzebień. Najwyższy szczyt pasma Aiako Harria (z hiszpańska – Penas de Aia) liczy niespełna 840 metrów nad poziomem morza – weźmy jednak pod uwagę, że od tegoż morza dzieli go zaledwie kilka kilometrów. Ma to również tę swoją zaletę, egzotyczną zwłaszcza dla polskiego turysty, że z grzbietów rozpościerają się przepiękne widoki na ocean. Tu zaczynają się Pireneje, stąd ciągną się na południowy wschód ponad 400-kilometrowym łańcuchem – od Zatoki Biskajskiej po Morze Śródziemne.
Pejzaż jest soczyście zielony. Najwyższe wzniesienia są odkryte, wzrok sięga z nich na dziesiątki kilometrów zarówno na hiszpańską, jak i francuską stronę Pirenejów. Po łagodnych wzniesieniach chodzi się łatwo, tym bardziej że trawa porastająca zbocza przypomina pole golfowe, przycięta krótko przez tysiące pasących się tu owiec i koni, rzadziej krów. Zwierzęta omijają jedynie – co należy doradzić również turystom – połacie porośnięte makią, niską roślinnością zaopatrzoną w bardzo ostre kolce, przy lekkim nawet otarciu raniące do krwi.
Właściciele stad zjawiają się tu tylko rano i wieczorem, zazwyczaj powtarzając ten sam rytuał, cokolwiek zdumiewający przybyszy ze środkowej Europy, przyzwyczajonych do widoku skromnie żyjących rodzimych pasterzy. Najpierw na połoninę wspina się jedną z licznych dróg terenowy samochód, przeważnie wysokiej klasy. Wysiada z niego człowiek, który następnie otwiera bagażnik i wyciąga z niego nieodzowny długi pasterski kij, zanim uda się na obchód. Po ogarnięciu stad pasterze wracają do domu, pozostawiając zwierzęta w zagrodach na górze. Okute kije, często bogato rzeźbione i misternie gięte, to zresztą także charakterystyczna część ekwipunku miejscowych turystów. Co jakiś czas, tuż nad głowami tych nielicznych wędrowców, przelatuje gromada niezwykle licznych tu orłosępów. Potężne ptaki, których rozpiętość skrzydeł dorównuje ludzkiemu wzrostowi, krążą tuż obok, niewiele sobie robiąc z obecności człowieka.
Schodząc niżej, zanurzamy się w rzadkie, nasłonecznione lasy, również pozbawione runa przez pasące się tu stada. Centralny punkt Aiako Harrii stanowi zalewowe jezioro, w którym odbija się grzebień najwyższych szczytów pasma – Erroilbide, Txurrumurru i Irumugarriety. Niestety, nad jeziorem obowiązuje zakaz biwakowania i kąpieli, gdyż stanowi ono zbiornik wody pitnej.
Wędrowiec bez trudu znajdzie jednak w okolicy dogodne miejsca na nocleg. Poza ogrodzonym terenem parku narodowego można swobodnie rozbijać namioty, jest tu hotel, a trafiają się też w okolicy bezobsługowe schrony turystyczne, wyposażone w polową kuchnię z kominkiem, stół, ławy, prycze, a bywa że i w łazienkę z ubikacją oraz prysznicem. W odnalezieniu schronów nie zawsze pomagają jednak dostępne w San Sebastian mapy turystyczne, zawierające liczne nieścisłości i braki. Znakowanie szlaków w terenie jest niezłe, choć też niepozbawione błędów. Zgubić właściwą ścieżkę nie tak trudno, choć pomagają tego uniknąć nieznane w Polsce oznaczenia błędnych kierunków, zmuszające turystę do poszukania prawidłowej ścieżki. Bywa to tym ważniejsze, że na szczytach dość często zalega uporczywa mgła, a zdarza się i rzęsista ulewa, co mocno ogranicza widoczność.

 

Czy to naprawdę Hiszpania?!

Pobliskie góry Nawarry są inne, przypominają wyrastający z równiny płaskowyż.

 

Hiszpania jak Irlandia

 

Nawet wyższe i dalej od morza położone pasmo nie gwarantuje „prawdziwie hiszpańskiej” pogody. Po rozgrzewce, jaką była Aiako Harria, warto się trochę oddalić od San Sebastian. W pobliżu znajduje się ambitniejsza już grupa górska – Aralar. Respekt wobec tych gór budzi już spojrzenie z okolic miasteczka Amezkety w gardziel doliny rzeki Arritzagi. Po obu jej stronach niemal z równiny wznoszą się strome skały, a sam potok, płynący dnem wąwozu pomiędzy tymi zboczami, na odcinku pięciu kilometrów dzielących jego źródła od wylotu doliny opada o osiemset metrów, tworząc po drodze wysokie i efektowne kaskady.
Z doliny można kontynuować wędrówkę na szczyty wznoszące się po obu stronach Arritzagi – Ganboa (1412 m) na lewym brzegu rzeki lub najwyższą górę pasma – Irrumugarrietę (1431 m) na prawym.
Aralar nieodparcie kojarzy się z krajobrazem zupełnie innego kraju. Kapryśna pogoda, zieleń górskich pastwisk, gęsto przetykana szarością głazów i skalnych wychodni, kamienne zabudowania pasterskie, a przede wszystkim tysiące wypasanych tu owiec przywodzą na myśl wzgórza Irlandii. Z daleka zbocza gór wydają się być posypane ryżem – to właśnie nieprzeliczone owcze stada. Gdy się wsłuchać, stwierdzamy, że towarzyszy nam nieustanny szum, jakby padał deszcz – to odgłos skubanej przez nie trawy. Poza tym – pustka. Dzięki wąskiemu gardłu w niższej części dolina jest niedostępna dla samochodów; docierają one tylko w partie podszczytowe ostro zygzakującymi nad urwiskiem drogami. Urobek z działającej tu kiedyś niewielkiej kopalni zwożono kolejką linową, której szczątki można jeszcze gdzieniegdzie dostrzec – nad wąwozem zwisa wciąż kilka niewielkich, pordzewiałych wagoników. Pasterze poruszają się tu na osłach, mułach lub konno, ale niełatwo ich spotkać. Turystów jeszcze trudniej. Nad głową złowieszczo krążą tylko sępy, a objedzony do czysta zwierzęcy szkielet lub czaszka nie należą do rzadkości.
Powyżej źródeł Arritzagi dolina kończy się, wychodząc na niewielką równinę u podnóża Irrumugarriety. Ukształtowanie terenu zmienia się, zwiastując bliską granicę Nawarry – tamtejsze góry są inne, przypominają wyrastający z równiny płaskowyż. To najmniej zagospodarowane turystycznie góry Hiszpanii, brak w nich jednego choćby wyciągu narciarskiego.
Wejście na Irrumugarrietę nie nastręcza większych technicznych trudności – trzeba tylko pokluczyć wokół setek skałek i głazów, a także odnalezionych tu pozostałości kultury ludzi pierwotnych. Co innego z drugiej strony szczytu. Północno-wschodnia ściana opada gwałtownym urwiskiem, na moment zmniejszając nachylenie i przechodząc w trawiastą połoninkę, po czym znów spada kolejnym uskokiem w rozległą dolinę. Ze szczytu doskonale widoczne są sieć dróg i malutkie, czerwone dachy domów poniżej, a przy dobrej pogodzie również ocean w dali.
Niemal cała powrotna droga do Amezkety prowadzi między skrajem przepaści z jednej strony i łagodniejszymi, trawiastymi zboczami z drugiej. Różnorodność tamtejszych form górskich sama w sobie przyprawia o zawrót głowy – jakby przemieszać w jednym miejscu Bieszczady, Tatry, Pieniny i Góry Stołowe. Schodząc doliną, można jeszcze zażyć kąpieli w oczkach wodnych, utworzonych między skałami przez spływający potok. Seledynowa woda kusi wprawdzie przejrzystością, jest jednak bardzo zimna, co zresztą nietypowe – górskie potoki bywają w niższych partiach Pirenejów zaskakująco ciepłe.

 

Seledynowa woda kusi wprawdzie przejrzystością, jest jednak bardzo zimna.

Mierzmy wyżej

 

Wspinając się od brzegu oceanu coraz wyżej w Pireneje, dojrzewamy do większych wyzwań. Byliśmy już osiemset metrów nad poziomem morza, potem wspięliśmy się niemal dwa razy wyżej, na prawie półtora tysiąca. To dobry moment, by stracić wreszcie z oczu poziom oceanu i zdecydować się na kolejny skok „dwa razy wyżej” – Pireneje wznoszą się przecież na ponad trzy tysiące metrów. Zaaklimatyzowani, możemy się pokusić o zdobycie ich najwyższych szczytów. Ale to już temat na inną opowieść.