Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2010-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2010 na stronie nr. 78.

Tekst i zdjęcia: Yaja (Jadzia) Hadrys,

Moja droga do Ramingining


Czy nasza droga życiowa jest już z góry ustalona? Czy gdzieś tam istnieje nakreślona mapa przeznaczenia? Co powoduje, że dokonujemy takiego, a nie innego wyboru? Nie wiem. Wiem natomiast, że czasami dzieją się w moim życiu rzeczy, na które nie potrafię znaleźć racjonalnego wytłumaczenia. Tak też było z wyjazdem do Australii, a lata później do Ramingining, malutkiej aborygeńskiej osady na północy tego kontynentu, we wschodniej części Ziemi Arnhema.

 

Gdy byłam już dorosła, mama opowiedziała mi o pewnym zdarzeniu z czasów mojego dzieciństwa. Rodzice ochrzcili mnie w uroczym kościele w naszej rodzinnej miejscowości – Pionkach. Po ceremonii niespodziewanie spadł mi z nogi mały skórzany bucik. Wtedy stojąca obok nieznajoma kobieta powiedziała: To dziecko pójdzie gdzieś daleko bardzo daleko…, następnie uśmiechnęła się i odeszła. Moja mama nie była szczęśliwa, gdy usłyszała te słowa – dopiero co się urodziłam, a tu jakaś obca osoba przepowiada, że wywędruję gdzieś bardzo daleko. Skąd mogła przypuszczać, że przede mną fascynująca droga do Australii 20 lat później?
Z Polski wyjechałam w 1975 r. Jechałam do kraju, o którym większość z nas mogła powiedzieć tylko to, że mieszkają tam kangury. Nie było programów National Geographic, Internetu, telefonów komórkowych… Na połączenie telefoniczne z Polski do Australii trzeba było czekać dobę, a czasami nawet dwie. Jak myślę o tym, ile nowych i nieprawdopodobnych rzeczy powstało za mojego życia, czasami mi się wydaje, że pochodzę z dawnej Epoki Snów, zupełnie jak australijscy Aborygeni…
Moje początki w Australii były trudne – praca w fabryce i nauka angielskiego, ale już po roku dostałam się na studia. Ukończyłam wydział Komunikacji Wizualnej w Sydney College of the Arts. Niedługo po otrzymaniu dyplomu dostałam pracę w telewizji, w kanale Special Broadcasting Service, SBS-Television, gdzie przez lata byłam kierownikiem pracowni graficznej.
Spośród koleżanek i kolegów z telewizji szczególnie dwie odegrały ważną rolę w moim życiu. Są to dwie kobiety pochodzenia aborygeńskiego – Lola Forester, która była dyrektorem aborygeńskiej audycji w SBS-Radio i Rachael Perkins, która zaczynała wtedy karierę w telewizji. Obecnie jest znaną producentką, a także reżyserem – m.in. wspaniałego i momentami wstrząsającego serialu dokumentalnego o historii australijskich Aborygenów First Australians (Pierwsi Australijczycy).

 

EDUKACJA DZIŚ

Pomimo że wiedza Aborygenów opiera się głównie na przekazach ustnych, to obecnie wszystkie dzieci – jak Serena Malibirr z Ramingining – uczęszczają do państwowych szkół.

ŻYWA TRADYCJA

Aborygeni kultywują odwieczne rytuały – najbardziej widowiskowe są obrzędy związane z inicjacją chłopców i pogrzeby. Na większość z nich obcy nie mają wstępu. Dla turystów działa lokalne centrum sztuki Bula’bula Arts, gdzie można kupić obrazy artystów takich jak Bobby Bununggurr (z prawej) czy wyplatane maty i kosze.

 

WYPEŁNIĆ PRZEZNACZENIE


To właśnie te dwie kobiety pomogły mi w odkryciu mojego przeznaczenia… Był rok 1993. W telewizji pracowałam już ponad 11 lat. Po dziesięciu należał mi się long service leave, czyli trzymiesięczny płatny urlop. Chciałam go jakoś mądrze wykorzystać, ale nic ciekawego nie przychodziło mi do głowy. Tak więc urlop sobie czekał, aż pojawi się jakiś wspaniały pomysł. No i się pojawił… zupełnie niespodziewanie.
Wróciłam z pracy do domu i jak zwykle włączyłam radio. Stacja ABC nadawała audycję o aborygeńskich zespołach muzycznych. Zaczęłam tańczyć razem z postaciami z eteru. Tak sobie całkiem bezmyślnie podrygiwałam, gdy nagle stało się coś, czego nie jestem w stanie logicznie wytłumaczyć. Miałam wizję. Skąd przyszła? Nie wiem.
Nagle zobaczyłam „film”, żywą akcję… z tym tylko, że wszystko, łącznie z ludźmi, było jakby nieco przezroczyste… Ujrzałam grupę Aborygenów, którzy malowali, tańczyli, śpiewali, a wśród nich byłam też ja. Natomiast JA, ta „prawdziwa”, miałam świadomość, że jestem obserwatorem czegoś nadnaturalnego. W pewnym momencie wystraszyłam się, a wizja wtedy zniknęła… Dostałam gęsiej skórki na całym ciele i od razu wiedziałam, jak chcę spędzić długi urlop – wśród Aborygenów. Zaskoczyło mnie to, bo w tamtym okresie kultura czy sztuka aborygeńska nie były popularne, a ja zupełnie się nimi nie interesowałam…
Następnego dnia poszłam do Loli i Rachael. – Muszę pomieszkać z Aborygenami – oświadczyłam. – Skontaktuj się z Djonem Mundine z Ramingining… – odparły. Nie słyszałam ani o nim, ani o wiosce. Zadzwoniłam do Djona i był to kolejny kawałek puzzla z mojej układanki „przeznaczenie”…
Spotkałam się z nim, a potem pojechałam do Ramingining na Terytorium Północnym, gdzie spędziłam urlop jako artist-in-residence (artysta rezydent) w tamtejszym centrum sztuki Bula’bula Arts. Obserwując życie Aborygenów, zrozumiałam, jak ważne są korzenie, tradycje, kultura. Stanowią podstawę tego, kim naprawdę jesteśmy. Nigdy nie czułam się Polką tak mocno jak tam i uczucie to było dla mnie kolejnym wielkim zaskoczeniem. Jechałam z otwartym umysłem, by doświadczać „tu i teraz”. Nie miałam zamiaru „odnajdywać samej siebie”, „zostawać Aborygenką” ani też utwierdzać się w swojej polskości…
Tamta podróż umożliwiła mi poznanie zupełnie nowej kultury. Zaprzyjaźniłam się z lokalnymi artystami. Szczególnie bliski był mi Bobby Bununggurr. Opowiedziałam mu o wizji. Nie był zaskoczony. Stwierdził tylko, że Aborygeni mnie „wyśpiewali”, że z jakichś powodów musiałam do nich przyjechać, że kryje się za tym coś głębszego, że mam jakąś misję do spełnienia. – Może masz opowiedzieć o nas, naszej kulturze i życiu swoim rodakom w kraju Chciałbym pojechać z tobą do Polski i poczuć ją pokażę ci mój kraj, a ty pokażesz mi swój… – mówił Bobby, spokojnie patrząc w przestrzeń.
Po powrocie z urlopu w Ramingining przez wiele lat żyłam wspomnieniami z tego miejsca, aż mniej więcej dwa lata temu zaczęłam odczuwać potrzebę powrotu. Wydawało mi się, że muszę zamknąć pewien rozdział w życiu…
W maju tego roku znów pojechałam do Ramingining. Nie byłam pewna, co tam zastanę. Obawiałam się, że w ciągu 17 lat wyidealizowałam to miejsce w mojej pamięci.
Malusieńkie lotnisko w Ramingining wyglądało identycznie jak przed laty – ten sam pas startowy, ta sama budka poczekalnia. Ku memu zaskoczeniu już na lotnisku rozpoznały mnie dwie kobiety. Potem okazało się, że wiele osób mnie zapamiętało i prawdziwie cieszyły się z mojego powrotu.
Bobby Bununggurr przyjechał z całą swoją rodziną. Dalej jest tak samo szczupły jak kiedyś, ma szlachetne rysy twarzy oraz dżentelmeńskie maniery, ale skroń mocno mu się wysrebrzyła… Czasami rozmawiałam z nim przez telefon, ale nigdy nie wspomniał, że ma nową młodą żonę i pięcioro małych szkrabów: trzy dziewczynki oraz dwóch chłopców. Z kolei jego dzieci z poprzedniego związku, które fotografowałam 17 lat temu, mają już własne dzieci. To pierwsze nasze spotkanie po latach było niezwykłe. Obydwoje mieliśmy łzy w oczach. Bobby patrzył na mnie, uśmiechał się i powtarzał: – To naprawdę ty? Nigdy cię nie zapomniałem To naprawdę ty? Pomimo siwych włosów i zmarszczek miał ten sam młodzieńczy uśmiech i przeszywające spojrzenie. Dzieci obejmowały mnie, a ich roześmiane buzie mogłyby rozświetlić najciemniejsze pomieszczenie. To był magiczny moment. W końcu Bobby zaproponował, że obwiezie mnie po Ramingining, abym mogła przywitać się ze starymi znajomymi.

 

17 LAT W RAMINGINING

Po raz kolejny widok ujścia rzeki Adelaide z okien samolotu oznacza bliskość celu podróży. Podczas pierwszego pobytu fotografowałam dorosłego dziś Andrew Bununggurra czekającego na rozpoczęcie uroczystości inicjacji (z lewej).

Bobby Bununggurr Historia prawa aborygeńskiego

 

KOBIETA W SPODNIACH


Wspaniale było spotykać osoby, które poprzednio fotografowałam jako dzieci i robić im teraz zdjęcia z ich własnymi pociechami. Opinia, że Aborygeni są nieśmiali przed obiektywem, jest już nieprawdziwa. Uwielbiają się fotografować, robią to często przy użyciu telefonów komórkowych. Chętnie pozują, występują w filmach i muszę stwierdzić, że większość z nich jest w tym świetna – mają naturalny talent aktorski.
Czułam się w Ramingining wspaniale i nie podejrzewałam nawet, że zamiast zamykać rozdział w życiu, przyjechałam otworzyć zupełnie nowy. Wszystko działo się szybko i niespodziewanie.
Dwa tygodnie po moim planowanym wyjeździe miał się odbyć w Ramingining lokalny festiwal. Nie mogłam sobie wyobrazić, że wyjadę, nie uczestnicząc w tym wydarzeniu. Chciałam przedłużyć pobyt, ale nie miałam gdzie mieszkać… Szczęście mnie jednak nie opuszczało. Moi nowi znajomi zaproponowali, bym do czasu festiwalu zatrzymała się u nich. Organizatorom imprezy zaoferowałam swój „serwis fotograficzny”. Jeden z nich zasugerował, bym skontaktowała się z Frances Rrikili, która przygotowuje pokaz mody i sfotografowała modelki. Tak się wszystko zaczęło… Nie znałam Frances wcześniej, ale zwróciłam uwagę na jej rysunki. To lokalna artystka specjalizująca się w druku materiałów. Gdy zobaczyłam jej wzory – wpadłam w zachwyt. Wieczory zaczęłam spędzać z kobietami, które szyły ubrania z materiałów zaprojektowanych przez Frances… Potem sfotografowałam modelki występujące w tych strojach, wymyśliłam też plakat na pokaz mody i… zupełnie niespodziewanie dostałam propozycję pracy – kontrakt na 10 tygodni – pomoc Frances w stworzeniu jej własnego biznesu! Początkowo planowałam w Ramingining pięciotygodniowy pobyt, ale jakoś zawsze tak bywa, że dokądkolwiek pojadę, nie wracam w planowanym terminie. Chyba nie potrafię być zwykłą turystką, zawsze zżywam się z otoczeniem i trudno mi wrócić do domu…
W Ramingining technologia poszła do przodu, wszyscy używają telefonów komórkowych, ale wiele rzeczy pozostało bez zmian, jakby czas zatrzymał się w miejscu. Jeśli chodzi o zmiany, zauważyłam, że jest mniej psów, więcej osób używa kosmetyków, dzieci w miejscowej szkole mają czerwone uniformy. Moda się nieco zmieniła – kobiety nie noszą już sztywnych sukienek zasuwanych z przodu na suwak, tylko długie luźne i kolorowe spódnice, w których wygodnie się siada na ziemi, oraz luźne bluzki czy koszulki – odpowiedni strój na upalne dni. Oprócz siebie nie widziałam za to ani jednej kobiety w spodniach.

 

 

RODZIME AKCENTY


Lokalny sklep ma ograniczony wybór produktów, które i tak są znacznie droższe niż w dużych miastach. Raz w tygodniu z Darwin przypływa barka, która przywozi zaopatrzenie, i wtedy należy szybko kupować świeże warzywa czy owoce, bo jak ich zabraknie, trzeba czekać na kolejny transport. Wśród sprzedawanych w sklepiku towarów trafiają się jednak prawdziwe niespodzianki. Przeglądając na półkach towary, zobaczyłam słoik z napisem Polskie ogórki.
Co ciekawe, w Ramingining nie wszyscy mówią po angielsku i czasami dość trudno jest się porozumieć. Dlatego postanowiłam nauczyć się miejscowego aborygeńskiego języka yolngu, uważanego za jeden z najstarszych języków na świecie. Wybrałam się do szkoły, by dowiedzieć się, czy są jakieś materiały, z których mogłabym skorzystać… I tak zaczęła się moja kolejna przygoda – z fascynującym światem języków aborygeńskich.
Daphny, która mnie uczy, powiedziała, że w samym Ramingining, liczącym raptem około 800 mieszkańców, jest używanych 21 zupełnie różnych języków! Są też dwa języki podstawowe, którymi mogą porozumiewać się Aborygeni z różnych szczepów, ale tylko we wschodniej części Ziemi Arnhema, bo gdzie indziej są zupełnie inne.

 

SZTUKA NA KORZE

Aborygeńscy artyści czerpią motywy z otaczającego ich świata i własnej mitologii. Niektóre prace są dość abstrakcyjne, jak ten Jimmy’ego Moduka, malowany glinkami na korze.
Jimmy jest członkiem starszyzny. Wspomniany już Bobby Bununggurr wypracował własny styl i jest jedynym artystą w Raminginig, który przedstawia historie z Epoki Snu w sposób realistyczny.

Pierwsi ludzie pojawili się na kontynencie australijskim ok. 50-60 tys. lat temu. Przybyli z terenów dzisiejszej Indonezji, najprawdopodobniej łodziami lub tratwami.

Autorka z Namiyal Bopirri i jej obrazami. Yaja została adoptowana przez artystkę, która nadała jej imię (skin name) i oznajmiła, że są siostrami.

 

PIERWOTNI MIESZKAŃCY AUSTRALII

Aborygeni prowadzili wędrowny tryb życia. W poszukiwaniu pożywienia przemierzali ogromne obszary, a obozowali zazwyczaj w okolicach zbiorników wodnych. W Australii nie rozwinęło się rolnictwo, najprawdopodobniej z powodu braku odpowiednich roślin oraz zwierząt nadających się do udomowienia.
Po raz pierwszy rdzenni Australijczycy zostali nazwani Aborygenami pod koniec XVIII w., tuż po przybyciu na antypody Europejczyków. Określenie to wywodzi się z łaciny, gdzie ab oznacza „od”, origo zaś – „początek”. Odnosi się więc do kogoś, kto mieszka w jakimś miejscu od samego początku. Kiedy na terenie Australii pojawili się pierwsi brytyjscy osadnicy, populacja Aborygenów liczyła (według różnych szacunków) od 320 do 750 tys. Teraz na obszarze Australii żyje ok. 0,5 mln rdzennych mieszkańców tego kontynentu, co stanowi zaledwie 2,7% tamtejszej ludności. Według miejscowych wierzeń Aborygeni egzystowali jednocześnie w dwóch światach: realnym – podporządkowanym rytmowi polowań, wychowywaniu dzieci etc., oraz we śnie, tzw. czasie sennym lub czasie snu. Czas senny przypadał na konkretny okres początku stworzenia, kiedy niewyobrażalnie wiele bytów duchowych przemieszczało się wzdłuż i wszerz kontynentu, nadając ziemi kształt oraz osobowość, zapełniając ją zwierzętami i roślinami, a także duchami wszystkich bytów, które dopiero się narodzą. Kiedy w trakcie obrzędów ktoś wpadł w ekstazę, osiągał jedność z tymi duchami, stając się jednocześnie cząstką wiecznego bytu. Dlatego podróże z nieśmiertelnymi duchami stanowiły główną treść aborygeńskiej mitologii. Niestety, wiele z tych historii zostało już zapomnianych. Stało się tak dlatego, że strażnikami konkretnych historii były poszczególne plemiona lub rodziny. Wiele z nich wymarło na skutek chorób lub uzależnienia od alkoholu. Niektórym odebrano dzieci i wychowano na „prawdziwych” zeuropeizowanych Australijczyków, przez co maluchy nie mogły poznać rodzinnych legend. Rozdzielanie rodzin Aborygenów było jeszcze kilkadziesiąt lat temu powszechną praktyką.

 

 

W SIECI POWIĄZAŃ


Starsi Aborygeni nie piszą i nie czytają w swojej ojczystej mowie. Dopiero na początku lat 80. lingwiści zaczęli spisywać języki aborygeńskie i tworzyć odpowiedni dla nich alfabet… Tu też pojawił się problem – alfabet został opracowany dla lokalnego języka, zupełnie innego niż te używane w Ramingining, tak więc nie ma w nim znaków oddających poszczególne, czasem bardzo trudne do powtórzenia dźwięki…
W szkole dzieci uczą się najpierw języków podstawowych, a potem swojego języka, jak też wszystkich przynależności i powiązań klanowych w zależności od skin name, czyli nazwiska rodowego. Wszyscy mieszkańcy rezerwatu muszą gdzieś przynależeć – do klanu, rodziny, muszą więc mieć skin name – a cała ta przynależność jest ogromnie skomplikowana… Ja też zostałam zaadoptowana i dostałam własne skin name. Wiąże się z nim zabawna historia… Pewnego dnia jakaś dziewczynka zapytała się mnie, jak się nazywam i jakie jest moje skin name. Gdy jej powiedziałam, źle mnie zrozumiała i powiedziała, że jestem jej ciotką. Jednak gdy je powtórzyłam, tym razem dokładniej, natychmiast uprzejmie mnie poinformowała: – Jestem twoją babką. No właśnie… Nie mam pojęcia, w jaki sposób Aborygeni ten system opracowali i nie wiem, jak go spamiętują… Objaśniano mi jego zasady już wielokrotnie, mam też stosowne wykresy, ale dalej nie ogarniam tego wszystkiego i chyba zabierze mi co najmniej 40 tys. lat, by go pojąć!
Daphny twierdzi, że nie jest to wcale takie trudne, muszę tylko spędzać dużo czasu, słuchając kobiet, bo to najlepszy sposób nauki… także języka.
Teraz jednak się uśmiecham, bo właśnie zaproponowano mi pracę na stanowisku kuratora w centrum sztuki Bula’bula Arts. Pakuję się więc ponownie, aby wkrótce rozpocząć mój nowy rozdział życia w Ramingining.