Fech fech – bardzo drobnoziarnisty, podobny do pyłu piasek powstały na skutek erozji skał wapiennych oraz gliny. Powszechnie występuje w rejonie Sahary, czyniąc duże jej połacie niedostępnymi dla większości pojazdów mechanicznych. Tyle encyklopedia.
Wizja piasku, którego nazwa przewijała się we wszystkich możliwych relacjach z pustynnych rajdów terenowych, rozpalała moją wyobraźnię przynajmniej przez dwie dekady. W końcu nadszedł czas, by posmakować go (dosłownie) w naturze…
Zanim jednak ów afrykański piasek zachrzęścił nam w zębach, należało przygotować wyprawę. Już od początku nasze pomysły na przebieg trasy weryfikowały lektury relacji zamieszczanych w niemieckiej prasie fachowej. Pomocne były książki Chrisa Scotta Morocco Overland i Sahara Overland, w których autor dokładnie opisał konkretne trasy oraz zawarł wskazówki dotyczące wyboru sprzętu.
Na kilka dni przed wyjazdem udaliśmy się na spotkanie ze znawcą tematu, wielokrotnym bywalcem celu naszej wyprawy. Rozmowa z nim wyglądała mniej więcej tak:
– Telefon satelitarny macie?
– A skany ruskich map sztabowych z lat 50.?
– A komunikację między pojazdami?
Na wszystkie pytania odpowiedź brzmiała „nie”.
– Nooooo stary…
Przyznam, że po tej rozmowie zaczęliśmy wątpić w stan naszych przygotowań. Humor poprawił nam Chris Scott, u którego przeczytaliśmy, że jedziemy do kraju, gdzie prawie wszędzie jest zasięg telefonii komórkowej, a odległości między stacjami benzynowymi rzadko przekraczają 200 km. Na miejscu okazało się, że miał rację, a nasz znawca – jak to często bywa – okazał się zwykłym „znafcą”. Kiedy po 42 godz. jazdy przez Europę wreszcie wjechaliśmy na prom – odetchnęliśmy z ulgą. Teraz już na pewno trafimy do Afryki. Naszym portem docelowym jest Melilla, hiszpańska enklawa na kontynencie afrykańskim. Wspaniale położona na wysokich, spadających do morza klifach, czaruje urodą kolonialnych budowli. Wygląda na bogatą. Nic dziwnego, że hiszpański rząd, chcąc zmotywować obywateli Melilli do pozostania w Afryce, zlikwidował tamtejsze podatki dochodowe. Nie ma też VAT-u, czyli żyć, nie umierać…
Prosto z promu późnym wieczorem udajemy się na kemping. Niestety, całujemy klamkę – cóż, to jeszcze kwiecień. Wartownik (kemping znajdował się na terenie jednostki wojskowej) usiłuje jakoś pomóc i dzwoni na policję. Wkrótce zjawia się radiowóz, pod którego eskortą jedziemy do pobliskiego parku, gdzie przesympatyczni policjanci pozwolili nam zanocować. Ten rzadki w naszych czasach incydent przywrócił nam wiarę w ludzi. Oby tak dalej.
Maroko jest krajem cywilizowanym – prawie wszędzie jest zasięg telefonii komórkowej, a odległości między stacjami benzynowymi rzadko przekraczają 200 km.
Europa w Afryce
Następnego ranka w niemiłosiernym upale stoimy na granicy i usiłujemy pobrać druczki niezbędne do jej przekroczenia. Po ponaddwugodzinnej walce z biurokracją i tysiącem naprzykrzających się pomagierów wjeżdżamy do Maroka przez Nador. Doskonała asfaltowa droga wiedzie nas prosto na południe, a my cieszymy się, że już wkrótce dotkniemy kołami marokańskich – piste – szlaków karawan. Nasz cel to Plateau du Rekkam.
Jednak los bywa złośliwy. Jeszcze na asfalcie, tuż przed samym podjazdem na płaskowyż, w naszym „samochodzie serwisowym” padają hamulce. Pomoc znaleźliśmy u marokańskich leśników opiekujących się okolicznymi lasami cedrowymi. Pomogli nam naprawić samochód i zapewnili dach nad głową.
Wreszcie wyjeżdżamy na szutrowo-kamieniste szlaki Plateau du Rekkam. Staramy się trzymać możliwie wiernie dawnej trasy Rajdu Dakar. Bezkresną, prawie bezludną przestrzeń pokrywa jedynie czasami wielbłądzia trawa.
Sielanka nie trwa jednak długo. Po południu ciemne chmury spowijają horyzont i zanosi się na burzę – taką prawdziwą, z deszczem i piorunami. W jednej chwili zrywa się silny wiatr, robi ciemno. Zjeżdżamy z piste i w pierwszych ciężkich kroplach deszczu rozbijamy obóz. Do śpiwora nurkuję przy świetle błyskawic i uderzeniach gradu. Zdaję sobie sprawę z faktu, że nasze namioty, motocykle oraz samochody stanowią najwyższe punkty w promieniu kilku kilometrów. Jednak zmęczenie bierze górę nad emocjami. Jest strasznie zimno. Rzadko marzłem tak jak wtedy – w Afryce.
BRACIA FACHOWCY
Na awarie łańcucha najlepsze są najprostsze sposoby. Marokańczycy dają sobie radę w znacznie trudniejszych sytuacjach, a ich zmysł techniczny przypomina polską pomysłowość z początku lat 80.
SERPENTYNY POPULARNOŚCI
Odkąd w wąwozie Dades kilka lat temu położono asfalt, może tu dotrzeć każdy. Wcześniej była dostępna dla bardziej ograniczonego grona globtroterów.
NIEZAPOMNIANA NOC
Fantastyczny biwak w oazie na pustyni obok marabuta (grobowca) kryjącego doczesne szczątki Sidi Belkassena. Takie noce w całkowitej ciszy i spokoju pamięta się do końca życia.
Podstępna hamada
Po przebyciu pierwszej na naszej trasie poważnej przełęczy Col de Belkassen musimy się rozdzielić. Nasze samochody ruszają szosą do leżącej przy algierskiej granicy Merzougi, a my, motocykliści, wciąż trzymając się trasy dawnego Rajdu Dakar. Spotkamy się w hotelu przy wydmach.
Przed nami wyglądająca jak równy stół hamada, czyli kamienista pustynia. Sądzimy, że uporamy się z nią błyskiem, po drodze do niezbyt odległej pustynnej piste. Cztery godziny później, po przebyciu 12 km w linii prostej, ominięciu tysięcy rozpadlin, jarów oraz przejechaniu przez kilka ouedów (koryt wyschniętych rzek czy strumieni) w końcu docieramy do szlaku. Jeszcze „tylko” nieco ponad 150 km piste i znajdziemy się w wygodnym hotelu w miejscowości Merzouga. Od momentu dotarcia do szlaku wstąpił w nas dakarowy duch, rozpędzamy się do 100 km/h na kamieniach, piachu i żwirze. Przyjemność z takiej jazdy jest ogromna.
Popołudnie spędzamy już na dachu hotelu Kasbah le Touareg w Merzoudze. Słońce muska szczyty wysokich na ponad 200 m piaszczystych wydm, barwiąc je na rudo. To erg Chebbi, czyli jedna z nielicznych w Maroku pustyń piaszczystych.
W hotelu gości też przejazdem belgijski rally-raid, czyli komercyjna impreza dla wszystkich, którzy chcą zasmakować rajdowej przygody. Panuje tu pełna profeska i znajomość tematu. Lekkie terenowe motocykle, reflektory oświetlające plac serwisowy, rockowa muzyka. Osoby towarzyszące i bagaże są transportowane na miejsce noclegu przez organizatora, podczas gdy uczestnicy ścigają się po pustyni. Fajnie, że potrafią się tak bawić.
Po Maroku przejechaliśmy niemal 3 tys. km, z czego dwie trzecie po bezdrożach oraz piste, czyli szlakach karawan.
Fałszywy przewodnik
W miejscowości Taouz znów wjeżdżamy na trasę prawdziwego Rajdu Dakar. W wiosce niespodzianka. Na ulicy leżą spore kamienie, a uczynny młodzian informuje o konieczności objazdu z powodu manewrów wojskowych. Ostatecznie godzimy się na wskazanie drogi wokół wioski. Po przejechaniu około kilometra zaczynamy brnąć w coraz głębszym fech fechu. Teraz nie mamy wątpliwości, że padliśmy ofiarą cwaniaka. Grzesiek i Kuba przeprowadzają szybkie rozpoznanie terenu, a po nim cała nasza kolumna rusza na przełaj poprzez hamadę oraz pasmo niewielkich wzniesień do prawdziwego szlaku wzdłuż algierskiej granicy. Przewodnik towarzyszy nam na motorowerze, roztaczając wizję śmierci z pragnienia lub algierskiego więzienia, by wreszcie, klnąc nas i nasze wielbłądy, zawrócić do wioski. Dziś jestem pewien, że kamienna barykada była pomysłem na lokalny biznes. Cóż, co kraj to obyczaj. Zawód fałszywego przewodnika jest w Maroku dość powszechny i trzeba mieć się na baczności. Dla miejscowych nie ma nic bardziej cudownego jak widok samochodów zakopanych po drzwi w fech fechu i oczekujących pomocy miejscowego traktora za, powiedzmy, 100 euro.
Piste wzdłuż algierskiej granicy jest urozmaicona. Przełęcze, ouedy, oazy, „odcinki wyścigowe” tworzą piękną mozaikę. Czuć też oddech Sahary. Powietrze jest gorące i suche. W wyschniętym korycie największej marokańskiej rzeki Ziz trafiamy na wyjątkowo silny wiatr. Widoczność spada niemal do zera, a my mamy przedsmak piaskowej burzy.
Kamienie i fatamorgana
Dalej piste, zgodnie z przewodnikiem Chrisa Scotta, staje się coraz bardziej kamienista. Leżące na niej luźne głazy mają wielkość piłek do ręcznej. Mam wrażenie, że nasze motocykle przy każdym podskoku rozpadają się w powietrzu i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spadają na ziemię w jednym kawałku. Taka męcząca zabawa trwa przez ponad 100 km. Odrobinę wytchnienia łapiemy podczas przejazdu po dnie wyschniętego jeziora Iriki, tyle tylko, że panuje tu temperatura 47ºC… W pewnym momencie na horyzoncie w rozedrganym gorącym powietrzu wyraźnie widzę lśniącą toń jeziora oraz palmy. Grzesiek stwierdza: – Gdybym był spragnionym wędrowcem, poszedłbym tam…
Tuż przed Foum Zguid, zwanym bramą Sahary, jadę już znacznie powyżej moich możliwości, nie dbając o całość opon i felg. Po prostu chcę, by ta kamienista męka się skończyła. Na szczęście obeszło się bez awarii. Na rynku miasteczka, czekając na samochody, słyszymy, że teraz, na wiosnę jest bardzo przyjemnie, gorąco robi się dopiero latem…
JEŹDŹCY PUSTYNI
Pod naszymi kołami piasek. Dziwne, ale po kilku chwilach prób daje się po nim jeździć całkiem sprawnie. Jednak nasze maszyny dostały „po kościach” – pustynny pył jest wszędzie.
NA ZAKUPY
Gdzie kupić pamiątki? Może na souku w Marrakeszu. Tutaj w Foum Zguid, bramie Sahary, znaleźć można prawdziwe cacka rękodzieła. Obaj panowie władali doskonale językiem angielskim, a targom towarzyszyły opowieści o życiu ludów pustyni.
ULEPIONE DOMY
Wszędzie na naszej trasie spotykaliśmy gliniane miasta, kasbah lub osady. Ten rodzaj budulca jest wszędzie dostępny, tani i trwały. W zależności od intensywności opadów gliniany dom wytrzymuje 100-150 lat.
Cuda natury
W Foum Zguid opuszczamy dakarowy szlak i ruszamy na północ, w góry Atlasu Wysokiego. Po drodze zaliczamy miasto Warzazat. Piękne, ale po liźnięciu Sahary miejskie życie wydaje się nudne i płytkie. Wspaniałą piste jedziemy do niesamowitego miasta Ait Benhaddou. To tu znajdują się dwie wielkie wytwórnie filmowe, a wśród ulepionych z gliny budynków i warowni (pierwsze powstały w XI w.) kręcono m.in. Ben Hura czy Gladiatora.
Dalej jedziemy na północ przez Dolinę Róż, aż do słynnych wąwozów Dades i Todra. Dades robi ogromne wrażenie ze względu na głębokość – do 600 m – oraz rozległość doliny. Wąwóz rzeki Todra jest płytszy, węższy, ale bardziej malowniczy. Prawdziwym wyzwaniem jest wysokogórska piste łącząca oba te cuda natury. Dostępna jedynie dla motocykli, mułów oraz bardzo sprawnych niewielkich terenówek wije się wśród gór Wysokiego Atlasu, powoli wspinając się na wysokość prawie 3000 m n.p.m. Klimat i krajobraz są tu bardzo surowe, dodatkowo pada deszcz, więc szlak jest śliski jak cholera, a przepaście bardzo głębokie. Samochody pojechały szosą, gdyż byłoby dla nich tu za ciężko.
Urok drzew migdałowych
Kolejny dzień prowadzi nas w pasmo słabo znanych turystom gór Jebel Sarhro. Każdy zakręt oznacza wjazd do niemal dziewiczego, cudownego zakątka naszej planety. Po przebyciu przełęczy Tizi Tazazaret na wysokości 2600 m n.p.m. klimat i widoki gwałtownie się zmieniają. Znowu czuć gorący oddech Sahary, a erozja rzeźbi skały w dziwaczne formy. Wzdłuż potoków kwitną migdałowe krzewy – jest po prostu nieziemsko. Dla mnie Jebel Sarhro to najpiękniejszy zakątek Maroka. Tego entuzjazmu nie podzielają nasi samochodziarze. Zjazd z przełęczy ponad 40-kilometrową piste po głazach i kamiennych płytach wytrzepał z nich wszelkie emocje. W takich warunkach motocykl ma znaczną przewagę nad każdym autem.
W mieście Ait Benhaddou wśród ulepionych z gliny budynków i warowni kręcono hollywoodzkie superprodukcje: Ben Hura i Gladiatora.
Wracamy do domu
Dzień stracony na naprawę auta i jeden dodatkowy spędzony w Merzoudze zaowocowały lekkim spóźnieniem w stosunku do rozkładu jazdy. Po przebyciu pasma gór Jebel Sarhro musieliśmy opuścić piste i nadgonić trochę szosami. Ostatniego dnia zaliczyliśmy jeszcze cudowną piste na Plateau du Rekkam, spotkaliśmy hodujących konie nomadów. W końcu po 14 dniach w podróży po Maroku z żalem zameldowaliśmy się ponownie w Melilli.
Podsumowując, mimo naszych obaw Maroko okazało się przyjaznym, bezpiecznym i dość cywilizowanym krajem. Podróżowanie po jego szlakach stanowi bezsprzecznie doskonały trening przed poważniejszymi wyprawami w głąb Czarnego Lądu. Krajobrazy są bardzo zróżnicowane, a ludzie – z małymi wyjątkami – serdeczni i pomocni.
Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócimy.