Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2007 na stronie nr. 94.

Tekst: Piotr Kosmala,

Marsz gladiatorów

SPELEO SALOMON NA ECOMOTION 2006

To listopadowy wieczór, ale nie dziwi, że gorąco – to przecież Brazylia. To Rio de Janeiro! Szum helikopterów podrywających się do startu. W ręku trzymasz wiosło. Na płycie mostu 120 kajaków. Dwa z nich należą do twojego zespołu. Starasz się uspokoić, objąć myślami wyzwanie, które przed tobą.

 

560 kilometrów non stop: 150 pieszo, 250 na rowerze, a 160 – w kajaku. Do tego wspinaczka, rafting, coasteering, kajakiem po morzu i rzece. Po wielu startach w zawodach Adventure Racing dystans nie robi na nas wcale wrażenia. 1000 kilometrów pokonaliśmy w Kanadzie szybciej niż 350 w Nowej Zelandii. Jednak w Brazylii nigdy wcześniej nie startowaliśmy.
Na linii startu 54 zespoły. Kilkanaście bardzo mocnych przyjechało tu z całego świata, do tego kilka doświadczonych teamów miejscowych, więc walka o pierwszą dziesiątkę nie będzie łatwa. A my w takim osłabieniu... Remika Nowaka musiał zastąpić Nowozelandczyk Neal Radford, a Artura Kurka, który tuż przed startem wylądował w szpitalu – Brazylijczyk Marco Farinazzo. Z Nealem już wcześniej startowaliśmy, więc wiemy, czego się można po nim spodziewać. Z Marco – niestety, jeszcze nie, a do tego język portugalski, którym jako jedynym się posługuje, jest nam zupełnie obcy. Na pewno nie zawiedzie nasza dziewczyna – to Agnieszka Zych, z którą pokonaliśmy już setki, jeśli nie tysiące kilometrów na wielu ciężkich rajdach.

 

 

Mocna sprawa

 

Adventure Racing, zwane w naszym kraju rajdami przygodowymi, to powiązanie przygody ze sportem wytrzymałościowym w jego najbardziej okrutnej formie. Jest mieszanką wielu dyscyplin. Standardowe są rower górski, bieg-trekking, kajak, kanoe, wspinaczka, ale często też trekking wysokogórski – pokonywanie lodowców, jazda na rolkach, coasteering, canyoning, jazda na koniu, rafting i inne.
Na długich rajdach czteroosobowy zespół, w skład którego musi wchodzić kobieta, ma za zadanie pokonać w jak najkrótszym czasie trasę poprowadzoną w terenie. Trwa to od trzech do dziesięciu dni – chociaż podczas rajdu dzień i noc zlewają się w jedną całość. Noc poznasz po tym, że czołówka uwiera cię w skroń, że jest nieco chłodniej i że częściej chce ci się spać. Bo na luksus wyspania się podczas rajdu nie ma czasu. Śpimy średnio dwie godziny na dobę, chociaż zdarzały się zawody, gdy podczas 50–60 godzin walki nie zmrużyliśmy oka nawet minutę.
Do dyspozycji masz mapę, kompas, mięśnie i głowę. Masz też swój zespół oraz tak zwany support team, czyli najczęściej dwóch dobrych ludzi, na Transition Areas, zwanych również przepakami, czekających na zespół, który – gdy tylko się zjawi – starają się szybko nakarmić i pomóc mu w zabraniu odpowiedniego sprzętu na następny etap. Klucze do sukcesu to zgranie zespołu, doświadczenie i niebywała wytrzymałość – fizyczna i psychiczna. Wystarczy, że podczas tego morderczego wysiłku odpadnie tylko jedna osoba, a cały zespół zostaje wykluczony z dalszej rywalizacji.
Speleo Salomon to doświadczony, najbardziej utytułowany polski zespół. Od kilku już lat startujemy z powodzeniem na międzynarodowej arenie, odnosimy sukcesy podczas wszystkich imprez w kraju. Wiem, że tu, w Brazylii, łatwo się nie poddamy... Ale czy damy radę utrzymać mocne tempo, w którym zamierzamy pokonać pierwsze dwa dni imprezy?

 

 

Im trudniej, tym lepiej

 

W niecałe dwie godziny po starcie z mostu w Resende kończymy pierwszy etap z zaledwie kilkunastominutową stratą do liderów. Ci najlepsi to bardzo doświadczeni kajakarze. Niezapomniane były dla nas chwile walki z wartkim nurtem szerokiej na tym odcinku Rio do Sul. Wiele załóg miało problem z utrzymaniem się w kajakach.
Szybko przesiadamy się na rowery i ruszamy na 75-kilometrowy odcinek MTB. To początek długiego rajdu, ale widać, że nikt się nie oszczędza. Na mocnych przełożeniach szybko pniemy się pod górę. Wkrótce północ, zaczyna padać, ale nie jest zimno. Wyprzedzamy wiele ekip, ale wiemy, że wciąż nie ma to żadnego przełożenia na końcowy wynik.
Kolejny przepak, w strumieniach deszczu. Jesteśmy gdzieś w połowie drugiej dwudziestki, więc wszystko pod kontrolą. Ruszamy na długi trekking – prawie 65 kilometrów, a w połowie tego dystansu czeka nas zadanie wspinaczkowe. Uważamy się za dobrych nawigatorów, ale opuszczając miasteczko, nie sposób nie popełnić błędu. Spotykamy kilka innych drużyn równie rozczarowanych nieprecyzyjnością mapy. Do etapu wspinaczkowego docieramy po południu. Dużą część poprzedniego etapu biegliśmy, poprawiając pozycję na miejsce tuż za pierwszą dziesiątką. Liderzy są już jednak cztery, pięć godzin przed nami. Stawką jest 35 tysięcy dolarów, więc aby wygrać, trzeba iść na całość. Zwycięży zespół, który utrzyma takie mordercze tempo i nie popełni żadnego błędu, zwłaszcza w końcowej fazie wyścigu.
Zadanie wspinaczkowe uznajemy za łatwe. Na Primal Quest w USA w 2003 roku musieliśmy wspiąć się na linach 300 metrów w pionie. Tutaj tylko trochę wspinaczki i przeciskania się przez skały, a na koniec zjazd na linie. Dalej – według mapy będzie łatwo: najpierw ścieżką trochę pod górę (do 2700 metrów n.p.m.), a potem długie zejście. W praktyce – ścieżka właściwie nie istnieje, góry przykrywa gęsta mgła, krajobraz i aura raptem niczym w Szkocji. Czym niżej – trawy coraz wyższe. Gubimy zanikającą ścieżkę. Chwila konsternacji, bo gdy złapie nas tu wieczór, to będziemy mieli poważny kłopot.
Wysokie trawy i wrzosowiska opuszczamy dokładnie wtedy, gdy mapy nie da się czytać bez dodatkowego światła. Znowu zacina deszcz, ścieżka wije się, powoli spadając w dół. Od kilku już godzin towarzyszy nam mało rasowy pies. Skąd się tu, na tym odludziu wziął i dokąd zmierza – nie mamy pojęcia. Ale bardzo się nam podoba. Piękny co prawda nie jest, łapy stanowczo za krótkie w stosunku do całej reszty, ale kondycję to on ma. A charakterem wręcz nam imponuje. Tylko raz wymusza skowytem pomoc, gdy długimi skokami pokonujemy wartki górski strumień.
To już druga noc, a my od startu jeszcze nie spaliśmy. Po kilku godzinach powracamy do cywilizacji. Już niemal widzimy przedostatni punkt tego etapu, gdy się okazuje, że mapa zamokła i rozmyła się dokładnie w miejscu, do którego zmierzamy. Trochę na pamięć, trochę na kierunek pokonujemy ostatnie kilometry. Nie bez błądzenia, niestety.
W nie najlepszych humorach docieramy w końcu do TA (a pies z nami). Dowiadujemy się, że wszystkie zespoły kończą ten etap bardzo wyczerpane, kilka nawet zdążyło się już wycofać. To dobrze, bo im trudniej, tym dla nas lepiej; Speleo Salomon potrafi walczyć wtedy, gdy inni tracą zapał albo chęci. A do tego jeszcze prawie dwie godziny snu w wygodnych warunkach!

 

 

Czy to ma sens...?

 

Wczesnym rankiem kajaki po jeziorze, później biegiem na kolejny przepak. I tu rozczarowanie – nasz zespół wspomagający nie dotarł jeszcze na TA. Organizatorzy ustalają, że opuścili poprzedni. Odległość nie była duża, więc niedobre myśli zaczynają chodzić nam po głowach. Po czterdziestu minutach są – złapali gumę w przyczepie, w której przewozimy nasze rowery i dużą część innego sprzętu.
Teraz kolejny etap prawdy – 84 kilometry na rowerze ale każdy wie, że nie będzie łatwo. Najpierw tysiąc metrów w pionie. Marco, wyśmienity biegacz, ale – niestety – nieprzyzwyczajony do noszenia ciężkiego plecaka, nadwerężył kolano i teraz ma kłopot z podjazdem. Na zmianę z Nealem ciągniemy go pod górę. Pod wieczór docieramy do schronu, w którym zatrzymujemy się na dwie godziny. Ze względów bezpieczeństwa organizator nakazał przymusowy postój na trzech wybranych punktach. Łącznie – każdy zespół musi się na nich zatrzymać na cztery godziny. Oczywiście każdy przeznacza ten czas na sen, co właśnie było zamierzeniem organizatora.
Łóżka były wygodne, a tu na sen raptem 45 minut. Za oknem burza. Ciężko się nam wybrać. Ruszamy po ciemku, w błocie po przysłowiowe ośki. Wkrótce przestaje padać i wnet za deszczem zaczynamy tęsknić. Wysychające błoto osiąga lepkość i konsystencję, które skutecznie blokują koła. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ciężkie rowery wrzucamy na plecy i czy to pod górę, czy w dół – trzeba je nieść. Na szczęście tylko z godzinę. Potem długi zjazd. Na cztery rowery tylko dwa mają w pełni sprawne hamulce. Przestrzegali przed tym organizatorzy. Nam odmówiły współpracy te tarczowe, a wierząc w ich niezawodność, zabraliśmy na trasę jedynie klocki do standardowych.
Nad ranem zaczyna się 32-kilometrowy trekking. To już trzeci dzień rajdu, więc truchtamy jedynie po płaskim i w dół. Mijamy budzące się do życia miasteczko, a potem kilka wiosek. Wspinamy się na wysoką górę. To często czas, gdy zastanawiasz się na sensem sportu, życia i... w ogóle. Stawka zespołów mocno rozciągnięta – mniej tej bezpośredniej rywalizacji, tempo odrobinę spada, wokół wspaniałe góry, no i dociera do ciebie, że jesteś gdzieś na innym końcu naszej pięknej Matki Ziemi. Bo z tymi naszymi zawodami tak to jest, że jeździmy po całym świecie, ale czasu na zwiedzanie i leżenie na plaży raczej nie mamy. Chociaż mi to odpowiada – nudzę się przeogromnie w roli turysty. Ale, ale... tu są zawody, nie ma czasu na dumanie – trzeba przeć do przodu.
Potem spływ kanoe po rzece. Kilka rapidów, ale niczego bardzo groźnego. Po południu docieramy do TA w centrum małego miasteczka, które bardzo szybko chcemy opuścić. Ten brazylijski harmider nie przypadł nam do gustu. Nie teraz. Dalej – 60 kilometrów na rowerze. Mapa bardzo mało dokładna – zaznaczonych jest kilka ścieżek, a tu szeroka szutrowa droga tnie prosto przez busz. Więc, kontrolując kierunek i rzeźbę terenu, przykładamy ile mocy w nogach. Szkoda tylko, że niewiele jej u Marca – znowu trzeba pomóc mu na podjazdach. Już w nocy zjeżdżamy do Mangaratiby. Monotonia usypia chyba wszystkich. Robi się niebezpiecznie, bo prędkości duże. Na szczęście na dole miasto tętni życiem – tysiące ludzi zbiera się na imprezę. To jest prawdziwa Brazylia! Agnieszce śmieją się oczy – potańczyłaby! Ale my tylko na krótko w kimono, bo czeka nas najdłuższy etap zawodów, bez kontaktu z naszym supportem.

 

 

Jak dobrze...

 

35 kilometrów kajakiem po oceanie na bajkową Ilha Grande. Na niej – 35 kilometrów trekkingu. A potem powrót przez zatokę – kolejnych 30. W nocy na wodzie było trochę niebezpiecznie. Mapa wyspy też pozostawiała wiele do życzenia. Ale piękne plaże i tropikalny busz na długo pozostaną nam w pamięci. Dopiero po mniej więcej 40 godzinach znowu widzimy roześmiane twarze naszych przyjaciół. Wcześniej o włos uniknęliśmy poważnego wypadku. Neal, wychodząc na linie, zrzucił kawał skały – podczas gdy ja na dole przygotowywałem się do wpięcia. Niestety, w Adventure Racing łatwo o wypadek – trzeba uważać zwłaszcza podczas ostatnich dni zawodów.
Po długim etapie, mimo niezbyt szybkiego tempa marszu na wyspie, znajdujemy się na dziesiątym miejscu! Trochę powątpiewałem, że przy tak mocnej obsadzie i z osłabionym zespołem będzie to możliwe. Jednak trudy rajdu dawały się we znaki nie tylko nam. Średnie tempo nawet tych najlepszych zespołów odbiegało nieco od oczekiwań organizatorów. W efekcie tego ustalony został tak zwany cut-off (czas w określonym punkcie trasy, po przekroczeniu którego albo nie można kontynuować zawodów, albo należy opuścić określony etap). Nie poinformowano nas o tym i – spóźniając się trzy godziny – musieliśmy zrezygnować z krótkiego raftingu i coasteeringu. Wieczorem, po pięciu dniach rajdu, jesteśmy gotowi do ostatniego etapu: 28 kilometrów jednoosobowymi kajakami po oceanie. Jednak wcześniej prowadzący przez długą część rajdu zespół Abarth Teva z Hiszpanii napotkał taką falę, że trzech zawodników dryfowało przez siedem godzin kilka kilometrów od brzegu. To skłoniło organizatorów do ustanowienia tak zwanego dark zone – przymusowego nocnego postoju. Czas tam spędzony zostanie odliczony od końcowego wyniku.
Rano ruszamy w towarzystwie Rosjan z Arena Team, którzy wypracowali przewagę gwarantującą im dziewiątą pozycję. My natomiast mamy 32 minuty przewagi nad brazylijskim Selva NSK Kailash. Jednak wiemy, że trzeba będzie się przyłożyć do wiosłowania, bo to bardzo dobrzy kajakarze.
Jakże szczęśliwym człowiekiem jesteś, gdy wiosłując o wschodzie słońca, kończysz w dobrej formie wyczerpujące zawody. A wokół dziesiątki delfinów! I znowu wiem, dlaczego zajmuję tym sportem. Zapominam o trudach i ciężkich chwilach i – zanim dopłyniemy na metę – zaczynam już myśleć o następnych zawodach. Oman Adventure: w górach, na pustyni i wybrzeżu Omanu. Ostatni rajd w tym roku, w którym (dzięki sponsorom) zrealizujemy plan startu na pięciu kontynentach podczas jednego sezonu.
Na mecie w Parati osiągamy nasz cel – top 10 na Ecomotion 2006! Zwyciężają Team Sole, przed Merrel/ Wigwam Team i Abarth Teva. Za dwa lata te zawody będą mistrzostwami świata. Speleo Salomon też tam będzie!