Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2007-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2007 na stronie nr. 12.

„Zielony raj”, „Najdalszy zakątek świata”, „Tam, gdzie żyje kiwi, a owiec jest o wiele więcej niż ludzi”, „Wodospady, góry, fiordy i hobbici” – zdanie na temat Nowej Zelandii ma każdy. Jest odległym marzeniem, intrygującym miejscem, do którego chyba każdy chciałby kiedyś pojechać.

 

Nie brakuje w Nowej Zelandii miejsc popularnych, masowo odwiedzanych przez turystów, gdzie każdy hotel wypełniony jest wesołym międzynarodowym tłumem. Ale są również miejsca bezludne, wręcz wymarłe, nietknięte ludzką stopą, do których nikt nie organizuje wycieczek, a dojechać tam można tylko własnym transportem lub… autostopem. Nawet na znanych szlakach górskich podczas kilkudniowej wędrówki poza głównym sezonem można nie spotkać nikogo. Wszak w kraju o powierzchni nieco mniejszej niż powierzchnia Polski (269 tys. km2) mieszka niespełna cztery miliony ludzi, z czego znaczna część w pięciu największych miastach. Wybierając się na taki „dziki” wyjazd, należy się bardzo dobrze przygotować, zabrać odpowiedni sprzęt i zapasy żywności. O wodę zazwyczaj nie trzeba się martwić – tej najczęściej nie brakuje.
Odseparowana od innych lądów sto milionów lat temu Nowa Zelandia stała się żywym skansenem zamieszkanym przez wiele niespotykanych gdzie indziej gatunków flory i fauny. Szczególnie interesujące w swej unikatowości są ptaki. Ze względu na brak zagrożeń ze strony drapieżników niektóre z nich nie rozwinęły w pełni skrzydeł i w efekcie żyją na ziemi. Najbardziej znanym jest zabawny ze względu na wygląd i zwyczaje kiwi, nieoficjalny symbol narodowy. Od nazwy tego ptaka wzięło się potoczne określenie Nowozelandczyków – Kiwis. Należy podkreślić, że ta nazwa nie ma w sobie żadnego pejoratywnego wydźwięku i jest głównie używana przez samych zainteresowanych. (C)

 

 

Nowa Zelandia składa się w wielu wysp. Ale to na dwóch największych – Północnej i Południowej, znacznie większych od pozostałych, mieszka przeważająca część obywateli oraz koncentruje się życie gospodarcze kraju. Największa spośród pozostałych jest Wyspa Stewarta (Rakirua), choć bardziej zaludniona jest Weiheke.
Wyspa Południowa jest największą wyspą Nowej Zelandii, a powierzchnia 151,215 kilometra kwadratowego daje jej dwunaste miejsce na liście światowej. Maoryska nazwa Południowej Wyspy – Te Wai Pounamu – znaczy „Wody Zielonego Kamienia” (jadeitu). Nieco humorystycznie określana „Głównym Lądem” (ang. Mainland), bo choć największa, to zamieszkana przez zaledwie jedną czwartą ludności Nowej Zelandii.
Wzdłuż zachodniego brzegu wyspy biegnie łańcuch Południowych Alp, z najwyższym szczytem Mount Cook o wysokości 3754 metrów. Wschodnia część Południowej Wyspy, znacznie bardziej płaska, gęściej zaludniona, z dwoma największymi miastami wyspy Christchurch i Dunedin jest terenem intensywnej działalności rolniczej. Ale pod względem atrakcyjności turystycznej to właśnie zachodnia część wyspy jest najbardziej interesująca.
Bajeczne krajobrazy Południowej Wyspy stanowiły tło akcji wielu filmów, między innymi „Władcy Pierścieni” i „Opowieści z Narni”. (C)

 

 

Zima zła

 

Moment, w którym po raz pierwszy ukazują się naszym oczom Alpy Południowe – najwyższe pasmo górskie archipelagu – jest magiczny. Oto marzenie się ziszcza, stajemy oko w oko z niesamowitą nowozelandzką naturą. Droga prowadzi nas między zielonymi wzgórzami i pastwiskami pełnymi owiec, poprzez małe, urocze wioski, nad niezwykle malownicze jezioro Tekapo. Otoczone ośnieżonymi górami wygląda przepięknie. Na brzegu gigantyczne sosny i pełno królików. Bardzo silny wiatr, charakterystyczny dla tej części wyspy, zrzuca mnóstwo ogromnych szyszek. Najładniejszy widok roztacza się spod maleńkiego, kamiennego, anglikańskiego kościółka. Tak zaczyna się nowozelandzka przygoda.
Zima w nowozelandzkich Alpach potrafi być naprawdę sroga – jak na tamtejsze warunki, rzecz jasna. Nie odwiodło nas to jednak od wybrania się pod najwyższy szczyt Nowej Zelandii – Górę Cooka. Po dwóch dniach ulewy i szalonego wiatru (do 120 km/godz.), nadeszły mrozy (do minus 12 stopni C) i zaczął padać śnieg. Życie zamarło. Masy świeżego śniegu pokrywały wszystko. Ze skał zwieszały się ogromne sople. Do jednego z lepszych punktów widokowych Aoraki (maoryska nazwa Góry Cooka) zaprowadziła nas Dolina Hookera, rozciągająca się wzdłuż wartkiego górskiego potoku. Na jej końcu znajduje się Lodowiec Hookera, którego nadzwyczaj niebieski kolor uświadomił nam, jak przejrzystym powietrzem oddycha Nowa Zelandia.
Z Górą Cooka pożegnaliśmy się w Dolinie Tasmana, z której roztacza się niesamowity widok na wszystkie najwyższe szczyty w okolicy. Słońce wyjątkowo podkreślało ostre jak brzytwa kolory i idealnie oświetlało największy w Nowej Zelandii lodowiec. Ten zmrożony gigant ma aż 27 kilometrów długości i 3 kilometry szerokości. Po raz ostatni spoglądając na Górę Cooka na wysokości jeziora Pukaki, ruszyliśmy w stronę kulturowego centrum Południowej Wyspy – do Queenstown.

 

Oko w oko z niesamowitą nowozelandzką naturą. Widok na Fiordland z góry Monument.

 

Cuda – dziwy

 

Do Queenstown wiodła niesamowita droga: dookoła góry, jeziora, pola, strumienie, a wszystko dzikie i dziewicze. Południowa Wyspa, z powodu górzystej rzeźby terenu, jest bardzo słabo zaludniona. Rzadko kiedy mija się miejscowość, a jeśli nawet, to składają się na nią zazwyczaj stacja benzynowa i kilkanaście uroczych domków jednorodzinnych. Każdy jednak bardziej płaski i żyzny fragment terenu zajmują pola, a właściwie pastwiska pełne owiec i – sporadycznie – krów. Dobre, choć wąskie drogi wiją się i kręcą, a za każdym zakrętem odsłania się kolejny niewiarygodny widok. Nawet kierowcy, którzy zabierali nas – autostopowiczów, choć żyją w tym kraju, wciąż zachwycają się jego naturalnym urokiem. Nie może być inaczej! Zjazd z gór do Queenstown jest jednym z najpiękniejszych obrazów, jakie widzieliśmy w Nowej Zelandii. Widok na rozpościerającą się w dole zieloną dolinę, przeciętą w połowie rzeką Kawarau, ozdobioną zielonymi pagórkami i malutkimi wioseczkami, otoczoną majestatycznymi, do połowy ośnieżonymi szczytami gór, przyprawia o dreszcz zachwytu.
Samo Queenstown jest położone nadzwyczaj malowniczo – po obu stronach pięknego jeziora Wakatipu, u podnóży pasm górskich. Wschód lub zachód słońca czy obserwacja rozświetlonego miasta po zmroku z jakiegoś wyżej położonego miejsca są niezapomnianymi przeżyciami. Wszędzie pełno entuzjastów białego szaleństwa.
Drugą grupę turystów w Queenstown stanowią fani „Władcy Pierścieni”. Pomiędzy sklepami sportowymi widnieją witryny pełne najróżniejszych figurek i gadżetów z kultowego filmu. Co drugi szyld namawia do skoku na bungee z mostu nad rzeką Kawarau czy szalonego przejazdu po niej motorówką trasą, którą spływała filmowa Drużyna Pierścienia w elfickich czółnach. Miłośnicy filmu, zaopatrzeni w specjalne mapy, z wypiekami na twarzy zwiedzają okolice Queenstown w poszukiwaniu śladów Pierścienia. My zaś, z nie mniejszym podnieceniem, udaliśmy się do jednego z najbardziej magicznych miejsc na świecie – Fiordlandu. (S)

 

 

W blasku... robaka

 

Te Anau – pięknie położone nad jeziorem o tej samej nazwie miasto jest znacznie mniejsze i spokojniejsze niż oddalone o niespełna dwieście kilometrów Queenstown. Przybywa się tu, by odwiedzić umieszczony na liście UNESCO największy w Nowej Zelandii park narodowy – Fiordland (12,5 tys. km2). Te Anau jest jednym z najpopularniejszych punktów rozpoczynania wędrówki po słynnych szlakach: Milford, nazywanym często „najpiękniejszym spacerem na świecie”, Greenstone, Kepler, Routeburn (jedno z najlepszych w Nowej Zelandii miejsc do podziwiania subalpejskiej przyrody), Hollyford. Kilka szczytów w północnej części parku liczy ponad dwa tysiące metrów.
Jeśli ktoś nie ma siły lub ochoty na dłuższą wędrówkę, może w pogodny dzień odbyć cudowną wycieczkę statkiem po największym jeziorze Południowej Wyspy – Te Anau. Długie na 65 kilometrów, a szerokie na 10 kilometrów, leżące na wysokości 210 metrów, głębokie do 270 metrów, z pięknymi fiordami, grotami z wodospadami i świecącymi w ciemnościach robakami jest w stanie oczarować każdego. (C)

 

 

Tajemnice z fiordów rodem

 

Fiordland to południowo-zachodnia część Południowej Wyspy. Fiordy powstawały tu aż przez pięćset milionów lat! Ale efekt jest zachwycający…
Już droga do tej baśniowej krainy zapowiadała cuda. Przez większą część czasu jechaliśmy nad wodą – jeziora, rzeki i strumienie prawie cały czas były w zasięgu wzroku. Z zachwytem obserwowaliśmy kolejne tęcze, pojawiające się dosłownie wszędzie – nad polem, wodą, za wzgórzem… Jeszcze nigdy nie zdarzyło się nam zaobserwować tego zjawiska tak wiele razy w ciągu jednego dnia! Na poboczach drogi rosły długie, kolorowe kępy traw. Dzięki nim pastwiska i zbocza pobliskich pagórków wyglądały jak wzorzyste dywany. Zdumiały nas też wielkie farmy pełne saren i jeleni. Później dowiedzieliśmy się, że zwierzęta te, przywiezione do Nowej Zelandii, nadmiernie się rozmnożyły i stały się poważnym zagrożeniem dla środowiska naturalnego.
Manapouri to niewielka miejscowość leżąca nad polodowcowym jeziorem. Jest portem, z którego wypływają statki do Doubtful Sound – drugiego co do wielkości spośród czternastu fiordów Fiordlandu. Dotarcie do niego drogą wodną jest utrudnione: pomiędzy końcem jeziora a właściwym fiordem leży bowiem pas ziemi.
Pod tym fragmentem lądu znajduje się podziemna elektrownia wodna. W niej to pracuje Megan – mieszkanka Manapouri, która wraz z mężem Stoneyem wtajemniczyła nas w wiele historii dotyczących Nowej Zelandii. W swym niewielkim drewnianym domku, obwieszonym starymi modelami broni, Stoney – z namaszczeniem noszący naszyjnik z zielonym kamieniem (jednym z wielu symboli Nowej Zelandii) – opowiadał nam między innymi o wielorybach, possumach (bardzo włochatych zwierzakach przypominających koty, pochodzących z Australii), jeleniach, a także o praprzodkach Maorysów z wysp wschodniej części Oceanu Spokojnego, którzy jako pierwsi dobili do brzegów Północnej Wyspy, i ogromnych, drewnianych katamaranach, na których przybyli. Nasi nowi przyjaciele postanowili odtworzyć jeden z nich i opłynąć nim swój kraj. Opowiedzieli nam także o trzęsieniu ziemi, które ponoć grozi oddzieleniem Fiordlandu od reszty Południowej Wyspy.

 

 

Cóż za dzień!

 

Pożyczyliśmy na cały dzień rower wodny. Uradowani jak małe dzieci wypłynęliśmy na spotkanie naszego najwspanialszego dnia w Nowej Zelandii. Na jeziorze ani żywej duszy. Wszędzie dookoła góry z białymi szczytami, odbijającymi się w wodnym lustrze. Wyspy i wysepki na środku przypominają małe zielone kulki. Rozległe zatoki zakończone piaszczystymi plażami i osłonięte lasami zapraszają do postoju. Zatrzymaliśmy się na końcu jednej z odnóg jeziora. Przez gęsty las, pełen niesamowitych mchów i porostów, wspięliśmy się na najwyższy dostępny szczyt w okolicy – Monument. Roztaczający się stamtąd widok jest niewiarygodny. Całe jezioro, dalekie fiordy, lasy i łąki w dole, a wszędzie dookoła góry, góry i góry – bliskie i dalekie, ze zboczami zalesionymi lub skalistymi, z czapami śnieżnymi na wierzchołkach, odbijające się dostojnie w ciemnogranatowej wodzie.
Doczekaliśmy na jeziorze zachodu słońca między fiordami i, pedałując pod niespotykanie rozgwieżdżonym niebem, wróciliśmy do domu naszych nietypowych przyjaciół na spaghetti z sarniny…

 

 

Dzikość dziewicza

 

W drodze do Milford Sound wpadliśmy w stado owiec. Przez nikogo niepilnowane, wyszły z sąsiedniego pastwiska i całkowicie zatarasowały drogę. Były ich tysiące – nic dziwnego, skoro hodowla owiec jest nadal na pierwszym miejscu nowozelandzkiej gospodarki. Meczące i zdezorientowane białe gromadki przebiegały nerwowo w tę i z powrotem, stwarzając nie lada atrakcję dla turystów i zagrożenie dla kierowców.
Droga jest czymś zupełnie nowym w stosunku do dotychczasowych krajobrazów: z wyżyn zjeżdża się do samego poziomu morza. Tutaj rzucają się w oczy nie same góry, ale raczej porastające je lasy deszczowe. Niezwykle tu częsta, unosząca się nad drzewami mgła nadaje krainie bardzo tajemniczy, baśniowy charakter. Co jakiś czas drogę przecina strumień, zza częstych zakrętów wyłaniają się malownicze wodospady, położone wysoko w lesie. Niemałą atrakcją jest przejazd przez Tunel Homera – jego ściany są kamienne, a nawierzchnia nie została pokryta asfaltem, jadąc przezeń ma się więc wrażenie przebywania w skalnej jaskini, szczególnie że droga jest nieoświetlona i wąska.
Milford Sound jest jedną z największych atrakcji turystycznych na Południowej Wyspie. Ciągnie się 15 kilometrów od Morza Tasmana w głąb lądu i z obu stron otoczony jest skałami dochodzącymi do wysokości nawet 1200 metrów. Średnia opadów w tym rejonie jest bardzo wysoka, dlatego występuje tu tak bujna roślinność. Z lasów wypływają liczne wodospady, niektóre umiejscowione bardzo wysoko na skałach. Roznoszona przez wiatr woda tworzy tęcze. Przy ujściu do Morza Tasmana, na wystających z wody głazach, wylegują się foki. Dobrze znający tutejszą florę i faunę kapitanowie statków w drodze powrotnej zwalniają i płyną bardzo blisko skał – dzięki temu możemy zobaczyć pingwiny w naturze! Część pasażerów wysiada przy podwodnym obserwatorium, wybudowanym w skale, do którego można się dostać tylko statkiem. Okolica jest przepiękna i mimo dużej liczby kursujących tu statków wycieczkowych nadal panuje atmosfera dzikości i dziewiczości, szczególnie w godzinach wczesnoporannych.

 

Milford Sound. Fiordy powstawały tu przez pięćset milionów lat! Efekt jest zachwycający...

Nieznane nam porosty oplatały drzewa i zwieszały się wraz z gałęziami. Pnie wyglądały jak duże wybrzuszenia w wielkich, nietkniętych dywanach mchu. Byliśmy sami w tej przedziwnej krainie spowitej mgłą, ciszę której przerywały tylko dziwne trzaski i skrzypnięcia okolicznych drzew.

 

Pieszo do krainy deszczowców

 

Za Tunelem Homera, w drodze powrotnej do Queenstown, wysiadamy z samochodu, aby ruszyć w samotną pieszą wędrówkę jednym z Wielkich Szlaków. Takich dróg jest w Nowej Zelandii dziewięć – przejście każdej z nich zajmuje od dwóch do kilkunastu dni. Śpi się w górskich chatach, przypominających nieco nasze niewielkie schroniska, lub na niedużych polach namiotowych. W miejscach noclegowych są tylko materace i prowizoryczne kuchnie, brak jednak jakiegokolwiek wyposażenia. Zimą woda i gaz zostają wyłączone, trzeba więc także pomyśleć o własnej kuchence lub liczyć się z brakiem gorących napojów i posiłków przez kilka dni.
Wybraliśmy Routeburn Track – chcieliśmy przejść nim na drugą stronę gór, tak aby nie wracać tą samą drogą do Queenstown. Gdyby nam się udało – co nie było oczywiste w środku zimy, po dużych opadach śniegu i przy wysokim zagrożeniu lawinowym – wyszlibyśmy w okolicach miejscowości Glenorchy, w której wzniesiono Isengard z „Władcy Pierścieni”.
Droga w górę prowadziła przez najbardziej niesamowity las, jakim dane nam było kiedykolwiek iść. Deszczowa, niewiarygodnie bujna roślinność, zaskoczyła nas formami i kształtami, które tu przyjęła. Nieznane nam porosty oplatały drzewa i zwieszały się wraz z gałęziami. Pnie wyglądały jak duże wybrzuszenia w wielkich, nietkniętych dywanach mchu. Spływające z gór wąskie strumyczki z trudem torowały sobie drogę przez ściśle pozrastane ze sobą najróżniejsze korzenie. Byliśmy sami w tej przedziwnej krainie spowitej mgłą, ciszę której przerywały tylko dziwne trzaski i skrzypnięcia okolicznych drzew. Nie będzie przesadą, gdy powiem, że czuliśmy się naprawdę jak mali hobbici w groźnym, żyjącym i obserwującym nas lesie rodem z powieści Tolkiena. Co jakiś czas ścieżkę przecinał większy strumień, zazwyczaj wypływający z urokliwego wodospadu, otoczonego ogromnymi paprociami. Im bardziej w górę, tym więcej pojawiało się śniegu. Dwa razy zmuszeni byliśmy przechodzić przez świeże lawinisko. Kilkugodzinny marsz doprowadził nas w końcu nad jezioro McKenzie, gdzie pośród kolorowych traw stała chata – miejsce odpoczynku dla wędrowców. Byliśmy zupełnie sami. Ogień rozpalony w stojącej centralnie kozie pozwolił nam nie zmarznąć i wysuszyć przemoczone rzeczy.
Na próbę przejścia kolejnego etapu trasy musieliśmy poczekać cały następny dzień – zmienna górska pogoda przyniosła bowiem bardzo silny całodniowy deszcz i wiatr. Chatę McKenziego opuściliśmy po drugiej nocy, z zamiarem przejścia na drugą stronę góry. Po kilku godzinach beznadziejnego poszukiwania szlaku, zagrzebanego pod ogromem śniegu, i ostrożnym przeprawianiu się przez czekające na zejście lawiny uznaliśmy za zbyt ryzykowne podejmowanie próby przejścia przełęczy. Naszemu odwrotowi towarzyszyły kea'e [czyt.: kie] – jedyne na świecie górskie papugi, zamieszkujące tylko Południową Wyspę Nowej Zelandii. Ich charakterystyczny okrzyk „kiiiiiia” jest dobrze znany miłośnikom nowozelandzkich wyżyn. (S)

 

 

Na północ czas

 

Opuściwszy nadzwyczajną krainę Fiordland, po chwili spędzonej w Queenstown, udajemy się w dalszą drogę do cudów Nowej Zelandii – tym razem na północ, gdzie czekają na nas lodowce i wspaniałe Zachodnie Wybrzeże.
Dwa lodowce Parku Narodowego Westland: Fox i Franz Josef należą do najciekawszych atrakcji turystycznych Nowej Zelandii. Nigdzie na świecie na podobnej szerokości geograficznej lodowce nie podchodzą tak blisko morza. Oddalone od siebie o mniej więcej 25 kilometrów, z daleka wyglądają tak jak w powszechnym wyobrażeniu lodowce „powinny” wyglądać – potężne białoszare rzeki lodu spływające dolinami do morza. Poprowadzone wokół czół lodowców szlaki turystyczne pozwalają obserwować je podczas wędrówki z różnych perspektyw. Można nawet (ale koniecznie pod opieką wykwalifikowanego, licencjonowanego i wcale nie taniego przewodnika) wybrać się na spacer po lodowcu. Jednak najlepsze widoki w pogodny dzień zapewnia lot nad lodowcami helikopterem.
Do czoła lodowców najwygodniej dojść łatwymi kilkukilometrowymi szlakami, wiodącymi od głównej drogi numer 6 i pobliskich miasteczek. Oderwane od czoła bryły lodu wyglądają z daleka jak białe pluszowe zabawki, w nieładzie porozrzucane przez dzieci. Wrażenie robią oglądane z bliska. Co jakiś czas słychać głuchy pomruk i za chwilę powoli, jak na zwolnionym filmie, bryła lodu ważąca nawet kilka ton z hukiem ląduje na ziemi. Nic dziwnego, że znaki informują, by nie podchodzić zbyt blisko.
Powoli „stopując”, śpiąc na „dzikich” biwakach bez towarzystwa turystów, można powoli odkrywać mało znane i naprawdę fascynujące oblicze Nowej Zelandii. Droga na północ wiedzie dalej przez miejsca pełne ciekawostek przyrodniczych (na przykład Pancake Rocks – Plackowe Skały w Punakaiki – wapienne skały uformowane w coś, co przypomina gigantyczne stosy naleśników), groty ze świecącymi w ciemnościach robakami, opuszczone miasteczka poszukiwaczy złota sprzed lat i osiedla górnicze (na przykład w okolicach Greymouth), do miasta Nelson – najbardziej nasłonecznionego miejsca Nowej Zelandii.

 

 

Co zobaczył Abel Tasman

 

Północna część Południowej Wyspy słynie między innymi ze znakomitych plaż i niezwykle interesującego parku narodowego. Ten, do niedawna mało znany poza Nową Zelandią obszar stał się w ciągu ostatnich lat niezwykle popularnym miejscem trampingowym, odwiedzanym corocznie przez dwieście tysięcy turystów. Ale nawet w tak popularnym parku są rzadziej uczęszczane miejsca, choćby na 38-kilometrowym Szlaku Śródlądowym.
Park, założony w 1942 roku, obejmuje obszar 225 kilometrów kwadratowych. Nazwany imieniem holenderskiego żeglarza Abella Tasmana, który w 1642 roku jako pierwszy europejski odkrywca zobaczył Nową Zelandię.
Na terenie parku są dogodnie i pięknie usytuowane schroniska oraz miejsca kempingowe. Biwakowanie dozwolone jest wyłącznie na wyznaczonych, płatnych polach namiotowych. Do niektórych można także dotrzeć regularnie kursującymi łodziami lub taksówkami wodnymi. Bardziej wytrawni turyści wynajmują kajaki morskie i we własnym tempie rozkoszują się wspaniałymi widokami z poziomu wody.
Główny i najpopularniejszy, trzy; czterodniowy (51 km) Nadbrzeżny Szlak rozciąga się od Marahau na południu do Wainui na północy, z licznymi krótszymi odgałęzieniami. Malownicza trasa wiedzie wzdłuż wybrzeża przez wiecznie zielone lasy, skaliste nabrzeża, liczne zatoczki i złote plaże obmywane jasnoniebieską morską wodą.

 

 

Uwięzieni w raju

 

Wybrzeże charakteryzuje się jednymi z największych w Nowej Zelandii pływów morskich i podczas wędrówki lepiej uwzględnić czasy przypływu i odpływu... chyba że ktoś lubi „mokre” przeprawy z plecakiem na głowie.
Odpoczywając na wzgórzu, z którego roztaczał się piękny widok na zatoczkę, zastanawialiśmy się, dlaczego większość turystów nagle w pośpiechu opuszcza taki znakomity punkt obserwacyjny. Z doświadczenia wiedziałem, że za chwilę zacznie się najlepsza pora na fotografowanie.
– Zbierajcie się szybko, wkrótce rozpocznie się przypływ – przynaglał jeden z ostatnich turystów.
Pasja fotograficzna zwyciężyła. „Zostajemy jeszcze z godzinkę – zaproponowałem – jakoś sobie poradzimy”. Wkrótce zostaliśmy sami, a zatokę zalało światło zachodzącego słońca. I coś jeszcze... Trzeba było zapakować w worki cały dobytek. Zmagając się z falami, jakoś dotarliśmy do małej wysepki. Dalsza przeprawa stała się jednak zbyt niebezpieczna. Chcąc nie chcąc, łamiąc przepisy parku, musieliśmy poszukać miejsca na nocleg na skalistej wysepce. Na nierównych i ostrych skałach nie udało się rozbić namiotu. Szczęśliwie na górze rosło kilka małych drzew, między którymi z trudem udało się rozpiąć dwa hamaki.
Jakoś przetrwaliśmy wietrzną noc, rozpoczynając następny dzień w znakomitych nastrojach. Przeprawa podczas odpływu nie stanowiła już problemu. (C)

 


* * *

 

Podróżując po tych zarówno popularnych, jak i rzadko odwiedzanych obszarach, można odnieść wrażenie odkrywania czegoś naprawdę pięknego i niezwykłego. Warto przeżyć taką przygodę na Krańcu Świata choć raz w życiu.


Justyna Szumieł (S)

Tomasz Cienkus (C)