Zachwiałem się, nogi ugięły się pode mną. Miałem problem z utrzymaniem równowagi. Znajdowałem się na szczycie górskiej przełęczy, w dżungli. Wokół trzęsły się drzewa. Rzuciłem swój plecak, pobiegłem na środek ścieżki i przygarnąłem do siebie żonę. Popatrzyliśmy na siebie. Bez słów oboje rozumieliśmy wspaniałość tej chwili – trzęsienie ziemi!
Dostępny PDF i AudioBook
Na wyspach Vanuatu można przeżyć niezwykłe przygody.
Cały świat drżał przed moimi oczami. Krzyczałem ze szczęścia. Od lat pragnąłem doświadczyć czegoś tak niesamowitego. Tutaj, na wyspie Tana w państwie Vanuatu, moje marzenie się spełniło. Trzęsienie miało siłę 7 stopni w skali Richtera i było trzecim najpotężniejszym na wyspie w ciągu ostatniego ćwierćwiecza.
PRZY PASZCZY POTWORA
Po tych emocjach kontynuowaliśmy nasz marsz przez dżunglę. Nagle zagrzmiało. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby przez gęste konary drzew nie sięgały nas silne słoneczne promienie. Niebo było niebieskie. Grzmoty powtarzały się jednak coraz częściej i były coraz głośniejsze. Brzmiało to, jakby ciężarówka z pustą metalową naczepą pędziła po dziurawym asfalcie. Jednak na wyspie nie ma ani ciężarówek, ani asfaltu. Co to zatem było?
Po wyjściu z gęstej dżungli na polanę ujrzeliśmy wulkan Yasur. Huczący potwór co jakiś czas wypuszczał kłęby siarki w powietrze. Nie przypuszczałem, że jeszcze tego samego dnia natura może przebić niepowtarzalne wrażenia trzęsącego się świata. A jednak była szczodra i szykowała nam dodatkowe atrakcje.
Po paru godzinach marszu stanęliśmy na krawędzi tego „smoczego potwora”. Zajrzałem bestii prosto w gardziel i oniemiałem z wrażenia. Dostąpiłem przywileju spojrzenia w głąb buchającego krateru. Przy ogłuszającym huku krwistoczerwona magma wyskakiwała na kilkadziesiąt metrów w górę. Potem opadała na zbocze, spływała w dół i zastygała, zmieniając się pomału w zwyczajną, pospolitą skałę.
GNIEWNA PIĘKNOŚĆ
Widowiskowy wybuch wulkanu Yasur na wyspie Tana.
IMPREZA SKŁADKOWA
Na wesele każda z zaproszonych wiosek przynosi prosię.
I PO BÓLU
Chłopiec z zawiązaną chustą parę dni po obrzezaniu już zapomniał o niemiłym doświadczeniu.
STRACH MA WIELKIE OCZY I BIAŁE ZĘBY
Byliśmy sami w ciemnej dżungli, z dala od ludzkich osad. Nagle, naprzeciw nas pojawił się ciemnoskóry, bosy mężczyzna w obdartej koszulce i dziurawych szortach. W ręku trzymał maczetę. Kiedy był już na tyle blisko, że mogłem dostrzec rysy jego twarzy, przyszły mi na myśl filmy z udziałem podejrzanych typów i handlarzy narkotyków. Do tego doszła nagle świadomość, iż jeszcze w zeszłym wieku kanibalizm był tu powszechny. Pomyślałem, że może powinienem zacząć się bać o nasze bezpieczeństwo. Ale byliśmy na Vanuatu, a tu przestępczość prawie nie istnieje. W końcu, kiedy się zrównaliśmy, obcy pokazał białe zęby w szerokim uśmiechu, przywitał się, ukłonił i pozdrowił nas. Wstyd mi było za myśli, które miałem przed chwilą.
W RYTUALNYM TAŃCU
Ledwo mogłem oddychać w tumanach kurzu unoszącego się w powietrzu. Ziemia zadrżała gwałtownie raz, potem drugi, trzeci. Parę sekund przerwy i wszystko od nowa. Tym razem nie było to jednak trzęsienie. Braliśmy udział w tradycyjnych plemiennych obrzędach. Podpatrywałem i starałem się naśladować dzikie taneczne ruchy: gwałtowne tupnięcie, zwrot, klaśnięcie, dwa kroki, okrzyk. Układ tańca powtarzał się, byłem już zmęczony dwugodzinnym tupaniem, skakaniem, bieganiem i klaskaniem. Z drugiej jednak strony, chłonąłem te chwile, bo to zaszczyt być zaproszonym do kręgu bosonogich, czarnoskórych tancerzy.
Na zewnątrz męskiego kręgu zaczynały podskakiwać poprzebierane kobiety, szeleszcząc trawiastymi strojami i ogłuszając wysokim, skrzekliwym śpiewem. Były starannie pomalowane, nie oszczędziły też mojej żony, która z pomarańczową farbą na twarzy skakała razem z nimi.
Pośród kilkuset tancerzy dostrzegłem nagle białego. Zagadnąłem go w trakcie przerwy między tupaniem i potwierdził, że to całonocny taniec wszystkich okolicznych wiosek z okazji obrzezania chłopców. Biały pracował na wyspie i od trzech lat czekał na możliwość uczestniczenia w obrzędach.
– A ty jak się tu znalazłeś? – spytał zaskoczony. – Przecież to nie dla turystów.
– No cóż, to nasz pierwszy dzień na wyspie. Rozbiliśmy namiot na plaży, podeszli do nas miejscowi i zaprosili – odpowiedziałem. Naprawdę mieliśmy sporo szczęścia. Podobnie jak kilka dni później, w innej wiosce, na innej wyspie, gdy zaproszono nas na plemienne wesele. Najciekawsze były przygotowania (z wyjątkiem rzezi zwierząt): strojenie biesiadników i gotowanie potraw w wielkich ziemnych piecach. Potem gościnny posiłek, pogawędki, bez pośpiechu, bez problemów… po wyspiarsku.
„NIE MAM SIĘ W CO UBRAĆ”
Przygotowania do całonocnych tańców wymagają pomysłowości w wykorzystaniu dostępnych ubrań i ozdób.
EKOLOGICZNE AGD
Liście bananowca służą w zależności od potrzeb za: krzesła, stoły, garnki, pokrywki, półmiski, talerze...
SYRENKA XXL
Pochodząca z języka malajskiego nazwa diugonia oznacza „panią morza”. To prawdziwa królowa podmorskich pastwisk, podobna do wytępionych już krów morskich.
CZY LECI Z NAMI PASAŻER?
Samolot spóźniał się już godzinę. Wiedziałem, że na wyspach czas ma inny wymiar, więc nawet się nie denerwowałem. Kiedy jednak minęła kolejna godzina, postanowiłem zapytać obsługę.
– Na Epi? – spytał ze zdziwieniem oficer. – Już odleciał. Gdzie byłeś, jak wołałem?
– Jak to odleciał? Przecież siedzę przed bramką odlotów od dwóch godzin.
– Wołałem…
Próbowaliśmy wyjaśnić, kto zawinił, ale to nie prowadziło do żadnego konstruktywnego rozwiązania. Chwilę później dowiedziałem się, że nasze bagaże są już na drugiej wyspie. Jak można nie zauważyć, że odprawiło się sześciu pasażerów, a w samolocie siedzi tylko czterech?
Zanim wymyśliłem plan awaryjny, obsługa była już w akcji. Poszli na pas startowy, zatrzymali już prawie odlatujący samolocik i pogadali z pilotami. Chwilę później siedzieliśmy w malutkim wnętrzu, spoglądając przez otwarte drzwi do kabiny pilotów. Polecieliśmy na inną wyspę, a stamtąd po wymianie pasażerów i stosów ich bagażu, samolot wyruszył w drogę powrotną do stolicy… z jednym, specjalnie dla nas, międzylądowaniem na Epi.
Kiedy podchodziliśmy do lądowania, krowy w panice opuszczały pas startowy. Te żywe kosiarki nie były przyzwyczajone do dwóch samolotów dziennie. Na lotnisku, czyli w rozlatującej się budce, czekał na nas tubylec, który pilnował naszych plecaków. Oznajmił, że jedyny samochód wożący pasażerów już odjechał. Mieliśmy nadzieję na złapanie okazji, jednak na całej wyspie było tylko dziesięć sprawnych samochodów.
Poszliśmy zatem drogą przed siebie. Szeroka ścieżka wiodąca przez gaje palmowe szybko się skończyła i po chwili z obu stron drogi otaczała nas już gęsta dżungla. Po dwóch dniach marszu osiągnęliśmy nasz cel – wioskę Laman Bay.
MOJA SYRENA
Miałem już tylko jedno pragnienie – zobaczyć syrenę. Spędzałem godziny w wodzie na ciągłym ich poszukiwaniu. Z czasem, trochę rozczarowany, traciłem nadzieję. Determinacja albo raczej wiara w cuda wrzuciła mnie do wody o wschodzie słońca ostatniego dnia. Płynąłem blisko godzinę. Już zaczęły nudzić mnie piękne, kolorowe rafy, morskie żółwie, jaskrawe rybki. Płynąłem jednak dalej, w miejsce gdzie więcej jest morskiej trawy.
Nagle, jedna z wielkich koralowych skał poruszyła się przede mną. Szybko wykonałem kilka ruchów do przodu. Skała przybliżyła się, a ja w ułamku sekundy zrozumiałem, że Vanuatu mnie kocha i oferuje wszystko, co najlepsze. Przede mną spokojnie płynął ponad dwumetrowy diugoń. Diugonie to morskie ssaki zaliczane do rzędu syren. To był cud, spełnienie marzeń, nagroda, choć nie wiem za co. Diugoń z gracją przepłynął przede mną, powoli wynurzył się, aby wziąć oddech, po czym znowu zanurkował. Miałem syrenę tylko dla siebie. Po dwóch minutach straciłem ją z oczu, ale to przeżycie warte było wszelkich poświęceń.
ZDJĄĆ MASKI, ZAPIĄĆ PASY
Na Vanuatu nawet czekanie na samolot można sobie umilić. Nikogo też nie dziwią mokrzy pasażerowie w maskach do nurkowania wsiadający na pokład.
POCZEKALNIA NA PLAŻY
Po przybyciu w pobliże trawiastego pasa startowego zgłosiliśmy nasze bagaże do odprawy. Pracownik lotniska zważył plecaki, potem nas z bagażem podręcznym, odhaczył z listy i kazał czekać. Ale po co czekać bezczynnie, skoro było jeszcze ponad pół godziny do odlotu. Wzięliśmy więc nasze maski z rurkami i wskoczyliśmy do oceanu, którego brzeg znajdował się niecałe 100 metrów od lotniska. Tam ponownie podziwialiśmy kolorową rafę, relaksując się w cieplutkiej wodzie. Czasem zerkałem na nasze podręczne bagaże leżące na plaży (aparaty, pieniądze, paszporty), ale nie martwiłem się za bardzo, pamiętając, że to przecież jedno z najbezpieczniejszych miejsc na świecie.
W końcu usłyszeliśmy warkot silnika samolotu. Wyszliśmy z wody, wzięliśmy nasze torby i pobiegliśmy boso, mokrzy, w strojach kąpielowych i z maskami w rękach, do kołującego już samolotu. Zdążyliśmy jeszcze poprosić o pamiątkowe zdjęcie, po czym wzięliśmy nasz główny bagaż i zanieśliśmy go do luku bagażowego w maszynie.