Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-02-01

Artykuł opublikowany w numerze 02.2012 na stronie nr. 106.

Tekst i zdjęcia: Paulina Kańska,

W trampkach na Roraimę


Wybierając się na dłuższy trekking, można uzbroić plecak w przeciwdeszczowy pokrowiec, ale jeśli wpadnie się do rzeki, równie dobrze spisze się zwykły plastikowy wór na śmieci. Lepiej założyć markowe trekkingowe buty, ale jeśli zostały akurat na innym kontynencie, sprawdzą się też znoszone trampki, których przynajmniej nie będzie szkoda wyrzucić.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Wyprawa na wenezuelski szczyt tepui.

W Santa Elena spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem, dostaliśmy od niego namioty i jedną dobrą radę: „Zostawcie w hostelowym depozycie, ile się da”. Jedno ubranie do wchodzenia, jedno czyste do zrobienia ładnego zdjęcia na szczycie i jedno do spania – to wszystko, co powinniśmy ze sobą mieć na kolejne sześć dni. Dodatkowa, dziesięciogramowa koszulka, wbrew wszelkim prawom fizyki, z każdym kolejnym krokiem przybiera na wadze. A po drodze nie można niczego wyrzucić. Roraima mieści się na terenie rezerwatu. Nawet zużyty papier toaletowy będziemy nosić ze sobą.

 

PORYWCZA RZEKA

Rio Kukenan porywa ze swoim nurtem masywne kamienie i buty nieuważnych turystów.

OBOZOWISKO CAMPAMENTO KUKENAN

Tu byłyśmy!! I namiot rozbiłyśmy! I spałyśmy...

Z GŁOWĄ W CHMURACH

Tu, na szlaku ku Roraimie, powiedzenie to nabiera dosłownego znaczenia.

 

KSIĘGA WYJŚCIA

 

Wsiedliśmy do SUV-a i już po niecałej godzinie jazdy po piaszczystych wertepach i stukania głowami o dach samochodu ukazała nam się baza wypadowa na Roraimę – Paraitepui. Mała chatka, z dziurą zamiast okna, wyposażona była w dwa stoły, które wyruszającym w drogę służyły do zjedzenia ostatniego przed wyprawą posiłku, a pracownikom parku – jako stanowisko do rewizji bagażu powracających. Jedna trzecia flory i fauny Roraimy to gatunki endemiczne – niewystępujące nigdzie indziej na świecie. Na szczycie znajduje się zaś Dolina Kryształów z pożądanym kruszcem. Nic więc dziwnego, że nie można zabierać z góry żywych ani geologicznych pamiątek, a złapany na takim procederze turysta naraża swojego przewodnika na roczną utratę licencji.
W bazie należy wpisać się na specjalną listę. Po pierwsze dlatego, że istnieje limit osób przebywających jednocześnie na Roraimie. Po drugie – dla własnego bezpieczeństwa. Jeśli zdenerwujesz swoich współtowarzyszy do tego stopnia, że postanowią się z Tobą rozdzielić jest jeszcze szansa – choć sądząc po jakości rozmoczonego zeszytu, do którego się wpisaliśmy, niezbyt wielka – iż ktoś na dole zorientuje się, że nie wróciłeś z wyprawy. Gdy dopełniliśmy już wszelkich formalności zauważyliśmy, że kierowca dawno zrzucił z dachu nasze plecaki oraz wiklinowy „kosz podróżny” naszego przewodnika i zniknął za horyzontem. Zaczęło padać.

 

 

BRACIE, GDZIE JESTEŚ?

 

Deszcz przygotował nas psychicznie na przemoczenie butów, czego i tak nie dałoby się uniknąć, przechodząc już pierwszego dnia wędrówki dwie rzeki: Rio Tek – 12 km w prostej linii od Paraitepui i Rio Kukenan – 1,5 kilometra dalej. Tuż za drugą rzeką rozbiliśmy obóz. Pierwszą noc przespałam pod namiotem tylko w swetrze i długich spodniach. Byłam miło zaskoczona rześką, a nie lodowatą, temperaturą strumienia, w którym odbywała się nasza poranna toaleta. Zasmuciło mnie natomiast, że mój plecak ważył już pięć razy tyle co wczoraj, chociaż w międzyczasie pozbyłam się trzech litrów wenezuelskiego rumu z colą, bo jak wiadomo alkohol paruje najszybciej. Niemniej jednak ruszyłam dalej.
Nasz przewodnik na rozgrzewkę opowiedział nam o górze, od której wzięła swoją nazwę rzeka Kukenan i nasze pierwsze obozowisko – Campamento Kukenan, 1050 m n.p.m. To bliźniaczy płaskowyż Roraimy, którego nie sposób nie zauważyć podczas wędrówki. Piętrzy się po zachodniej stronie widnokręgu, owiany przez ciemne chmury, i kusi przepięknym widokiem spływającego ze szczytu wodospadu, który z tej odległości przypomina tylko cienką białą wstążeczkę. Kto by pomyślał, że ciągnie się przez ponad 600 metrów i tworzy jedną z najwyższych kaskad na świecie? Światowy rekord w tej dziedzinie – wodospad o najdłuższym, prawie kilometrowym spadku wody – Salto Angel, należy zresztą również do Wenezueli.
Do niedawna ekspedycje na Kukenan były równie przystępne, jak na Roraimę, chociaż mniej popularne ze względu na trudniejsze podejścia. W zeszłym roku na górę wybrało się dwóch braci, doświadczonych wspinaczy. Szli gęsiego po ścieżce w odległości kilku metrów. W pewnym momencie ten z przodu obrócił się i nie zobaczył już za sobą swojego brata. Wszczęto poszukiwania. W lasy Kukenan posłano oddziały wojska. Bracia wywodzili się z zamożnej rodziny, która opłaciła wszystkich lokalnych przewodników. Przeszukiwali oni teren przez miesiąc. Po zaginionym bracie nie odnaleziono ani śladu. Od tego czasu rząd zakazał wejść na Kukenan. Miejscowi Indianie twierdzą oczywiście, że brata porwały złe siły, które władają górą. Według nich Roraima i Kukenan reprezentują dwie przeciwstawne energie. Duchy dobrych przodków ulatują po śmierci nad Roraimę, aby wśród białych mgieł unoszących się na szczycie dokonać pełnego oczyszczenia. Ci źli wędrują natomiast nad Kukenan. Niby to tylko legenda, ale chmury nad Kukenan są zawsze jakby trochę ciemniejsze…

 

DELEKTUJ SIĘ WĘDRÓWKĄ

Niektórzy podróżnicy przewidzianą na sześć dni trasę pokonują o połowę szybciej. Tylko po co? Nie delektować się takimi widokami, to trochę jak pominąć obiad i zacząć od razu od zmywania...

 

NA SZCZYT TEPUI

 

Na szczęście w naszej ekipie nikt nie podzielił losu zaginionego brata i w drugim obozowisku, Campamento Base, obudziliśmy się w komplecie. Z rana, żeby nałożyć preparat antykomarowy w sztyfcie, musiałam nim jeździć po nodze slalomem pomiędzy rozdrapanymi ukąszeniami. Czytałam w przewodniku, że na Roraimie nie ma komarów. I owszem. Są za to okrutne muszki puri puri, których nie powstrzyma żaden środek przeciwko insektom.
Trasa z jaką przyszło nam się zmierzyć, szybko odwróciła moją uwagę od wszelkich niedogodności. Do tej pory przemieszczaliśmy się po zboczu o niewielkim nachyleniu. Oczywiście, ciążyły nam plecaki, przemoczone buty i kamienie, które niczym tajni agenci zawsze znajdą jakąś szczelinkę, żeby wkraść się do trampka. Dotąd trasa przypominała raczej spacer po lesie niż zdobywanie prawie trzytysięcznika. Teraz wyrosła przed nami ogromna pionowa ściana. Pokonanie jej bez specjalistycznego sprzętu jest możliwe tylko bocznym uskokiem, po którym w porze obfitych deszczów spływa woda. W niespełna trzy godziny z wysokości 1800 m n.p.m. znaleźliśmy się na płaskim wierzchołku tepui, na 2700 m n.p.m. – mokrzy od potu, ale szczęśliwi.

 

 

SZCZYT ATRAKCJI

 

Dawno temu, kiedy na świecie żyły jeszcze tylko zwierzęta, zbierały się one co dzień przy wspólnym wodopoju. Każde zwierzę przynosiło ze sobą zebrane tego dnia owoce i wszystkie zgodnie dzieliły je między sobą. Ale pośród wszystkich stworzeń jedno wyjątkowo się rozpasło, wzbudzając tym podejrzenia. Reszta zwierząt postanowiła je śledzić. Okazało się, że odkryło ono piękne, ogromne drzewo, na którym rosły wszystkie najwspanialsze tropikalne owoce świata. Zwierzątko z zadowoleniem zajadało się nimi do syta, w tajemnicy przed innymi. Ten zły uczynek tak zdenerwował resztę, że w przypływie złości zwierzęta ścięły piękne drzewo, które upadło z hukiem, rozsypując przepyszne owoce po trzech okolicznych krajach: Brazylii, Wenezueli i Gujanie. Pozostałości tej ogromnej rośliny uschły i przemieniły się w kamień. Tak właśnie powstała Roraima, która obserwowana z lotu ptaka może swoim kształtem przypominać dwulistną palmę. Tak przynajmniej twierdził nasz przewodnik, którego rodzice pochodzili z miejscowego plemienia Indian Taurepan.
Nieco inną wersję podają naukowcy. Według nich historia Roraimy sięga ery prekambryjskiej – góra ta jest jedną z najstarszych formacji geologicznych Ziemi. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu podejrzewano, że przetrwały tu dinozaury. Tak przynajmniej interpretował opowieści odkrywców Artur Conan Doyle, który pisząc „Zaginiony świat” inspirował się krajobrazem Roraimy. Chociaż dziś wiemy już z całą pewnością, że dinozaurów tam nie ma, to występujący na Roraimie nieco mniejszy gatunek – czarna żaba (oreophrynella nigra), znana wcześniej tylko z Afryki – jest żyjącym dowodem na to, że niegdyś oba kontynenty były połączone. Roślinność na szczycie przetrwała głównie przy grotach i w szczelinach erozyjnych, gdzie mogła uchować się przed silnymi i uporczywymi deszczami. Z ciekawszych okazów występuje tu m.in. heliamfora zwisła (heliamphora nutans) z liśćmi uformowanymi na kształt kielicha zbierającego deszczówkę i jednocześnie chwytającego w pułapkę owady.
Po trzech dniach, podczas których ma się wrażenie, że ogromny bagaż przyrósł do pleców, zwiedzanie szczytu bez ciężkiego plecaka to prawdziwa przyjemność. Gdy nasz ekwipunek spoczywał sobie spokojnie w obozie, my udaliśmy się z przewodnikiem do części zwanej La Ventana (okno), skąd w słoneczny dzień rozciąga się podobno zapierający dech krajobraz. Mimo że trafiliśmy na pochmurny dzień i nie mieliśmy przyjemności go podziwiać, nie narzekaliśmy na brak atrakcji. Dech w piersi zaparło nam, kiedy w kilka sekund szczyt ogarnęła gęsta chmura ograniczająca widoczność do 30 centymetrów. Musieliśmy chwilę przeczekać, bo nawet przewodnik, który był na Roraimie 86. raz, nie wiedział, w którą stronę ruszyć.
Przeszliśmy przez wspominaną Dolinę Kryształów, po czym bez użycia paszportów dostaliśmy się za trzy granice. Na szczycie Roraimy istnieje tzw. Punto Triple – obelisk, zaznaczający miejsce, w którym schodzą się granice trzech państw: Brazylii, Wenezueli i Gujany.
Kolejna odwiedzona przez nas atrakcja szczytu, naturalne zbiorniki przy krystalicznie czystych źródłach, zwane Jacuzzi, zawierają, o ironio, lodowatą wodę. Podobnie zimny prysznic zafundowały nam wodospady znajdujące się wewnątrz El Foso, ogromnego leja, do którego dostać można się tylko po krótkiej skalnej wspinaczce wysokogórskiej. Wyzwaniem dla odważnych jest skok na główkę w lodowatą toń El Foso, bezpieczne jest to jednak tylko przy odpowiednim poziomie wody w grocie.

 

PIĘKNO, KTÓRE PRZYPIERA DO ŚCIANY

Roraima widziana od strony wenezuelskiej.

DRUŻYNA PIERŚCIENIA

 

Śpiąc w Campamento Hotel usytuowanym w jednej z grot na szczycie Roraimy, zmarzłam na kość. Miejscowi przewodnicy, ubrani zaledwie w cienkie swetry, pytali, czy na pewno jestem z Polski, bo przytulona do jednego z nich i opatulona kurtką snowboardową, trzęsłam się jak pralka w fazie wirowania. Oni spali w grocie na kamieniu, bez namiotów ani śpiwora, tak jakby byli zmiennocieplni. Jeśli na Roraimie przetrwały jakieś dinozaury, to zapewne w postaci tych lokalnych przewodników.
Powrót ze szczytu trwał tylko dwa dni i chociaż z każdym krokiem zbliżaliśmy się do chmar puri puri, w miarę schodzenia strumienie obiecywały swoją temperaturą nieco cieplejszą wieczorną kąpiel. Podróżując w dół trudno nie ulec wrażeniu, że jest się częścią Drużyny Pierścienia. Tylko my, wiatr, słońce i kolejna polana. Jeśli ktoś zapytałby mnie, co warto wziąć ze sobą na Roraimę, bez zastanowienia odpowiedziałabym, że dobre towarzystwo. Idąc jednym wzgórzem obserwowaliśmy ścieżkę, która wiodła nas w dół, a potem do kolejnego wzniesienia. I tak co najmniej przez cztery godziny z krótką przerwą na przekroczenie rzeki lub przepaści. Dom na plecach, odciski na nogach, ciepła kolacja w odległej perspektywie. A wszystko to przez jeden spontaniczny pomysł koleżanki, która przekonała nas, aby urozmaicić jakoś wolontariat, który odbywaliśmy w Wenezueli.
Indianie Taurepan wierzą, że Roraima kryje w sobie odpowiedzi na wszystkie problemy ludzkości. Nie wiem, czy to prawda. Wiem natomiast z całą pewnością, że jedną z ostatnich plag naszej cywilizacji jest otyłość i na tę przypadłość wypad na Roraimę jest zdecydowanie rewelacyjną kuracją.