Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2012-04-01

Artykuł opublikowany w numerze 04.2012 na stronie nr. 14.

Brugmansja to ozdobna roślina z rodziny psiankowatych. Jej spożycie wywołuje otępienie, majaczenie, przyspieszoną akcję serca, biegunkę, paraliż mięśni gładkich, halucynacje i w końcu śmierć. Alberto Grefa został poczęstowany drinkiem z brugmansji w wieku dwunastu lat. Trucizną nie napoił chłopca śmiertelny wróg, lecz rodzony ojciec. Trzydzieści lat później spotykamy Alberta, gdy wraz z wiejską dzieciarnią kopie sflaczałą futbolówkę na błotnistym boisku. Ale po kolei.

Dostępny PDF i AudioBook
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

Opowieść o Oriente – prawej komorze ekwadorskiego serca.

Czas zwiedzić prawą komorę ekwadorskiego serca – Oriente. To najdalej wysunięte na wschód rubieże amazońskiej dżungli. Stąd właśnie wyruszyła pierwsza wyprawa w dół królowej rzek. W 1541 roku gubernator Quito Gonzalo Pizarro przeszedł Andy i ruszył wzdłuż rzeki Coca w poszukiwaniu El Dorado. Kiedy skończyło się jedzenie, wyprawił z misją aprowizacyjną młodego Kastylijczyka Francisco de Orellana. Ekspedycja popłynęła w dół Río Napo. Dzięki pomocy Indian zdobyli żywność, ale z powodu trudności z wiosłowaniem pod prąd, Orellana postanowił nie wracać i szukać złota na własną rękę. Tak dopłynął do wielkiej rzeki, gdzie Indianie byli już mniej przyjaźni. Płynąc wzdłuż jej brzegów, on i jego ludzie wielokrotnie walczyli z plemionami Tapuya. Orellana relacjonował później, że często atakowały ich kobiety. Nazwał je Amazonkami – od starożytnych wojowniczek opisanych w greckiej mitologii. To od nich właśnie wzięła nazwę rzeka. Możliwe jednak, że Kastylijczyk za waleczne kobiety wziął Indian noszących spódniczki z trawy. Tak czy inaczej złota nie znalazł, ale jako pierwszy znany człowiek spłynął do ujścia Amazonki. Na jego cześć jedna z prowincji w Ekwadorze nazywa się Orellana.

 

U NAS „ORLIKI” A TU... – „KONDORKI”?

Jedno z tysięcy boisk piłkarskich w Ekwadorze. W całej Ameryce Południowej futbol to sport narodowy.

PO NOCCE

Małpa z rodziny ponocnic powszechnie występuje w lasach Ameryki Południowej i Środkowej. Zwierzęta te prowadzą nocny tryb życia i dobrze widzą w ciemności.

CZASEM SUSZA, CZASEM DESZCZ

Drzewo wyrastające z Laguna Grande w rezerwacie Cuyabeno. W porze deszczowej laguna ma 5 m głębokości, w porze suchej całkowicie wysycha.

 

CZARNE ZŁOTO, CZARNE ŚCIEKI

 

Postanawiamy odwiedzić rezerwat Cuyabeno. Wycieczkę wykupujemy w jednej z setek agencji w Quito. Miasto leży na wysokości 2700-2850 m i jest drugą po boliwijskiej La Paz najwyżej położoną administracyjną stolicą na świecie. Wieczory są tu bardzo chłodne, więc ubrani w ciepłe polary pakujemy się do nocnego autokaru jadącego do Lago Agrio. Gdy nad ranem uchylam okno, mam wrażenie jakbym otworzył drzwi do sauny. Miasteczko sprawia wrażenie sennego, ale to pozory spowodowane upałem. Od lat 1960., kiedy powstało jako baza Texaco, kwitnie tu przemysł naftowy oraz, ze względu na położenie przy kolumbijskiej granicy, wszelkiej maści nielegalny biznes. Ciągną tu jak muchy do krowiego placka przemytnicy narkotyków, partyzanci FARC, paramilitarne bojówki i prostytutki. Wydobycie ropy jest duże (25 miliardów USD zysku w ciągu pierwszych 20 lat), ale i degradacja środowiska ogromna – skażenie gleby i wód, wycinka tropikalnych lasów, choroby rdzennych mieszkańców. Koncern wylewał toksyczną, poprodukcyjną wodę i inne odpady wprost do dżungli – miliardy galonów czarnych ścieków. W 2011 roku ekwadorski sąd (po 18 latach walki) nakazał firmie Chevron (dawniej Texaco) wypłacić 18 miliardów USD odszkodowania oraz posprzątać po sobie dżunglę. Nadal trwa spór o odszkodowania dla Indian, wśród których znacznie wzrosła liczba poronień i zachorowań na raka. Chevron odrzuca zarzuty i część odpowiedzialności spycha na państwowe konsorcjum Petroecuador, które w 1993 roku całkowicie przejęło wydobycie. Za nękające Indian choroby wini brak pitnej wody, kanalizacji i opieki medycznej.
Wraz z przewodnikiem opuszczamy miasto furgonetką. Jedziemy przez dżunglę szosą, wzdłuż której ciągnie się kilkudziesięciokilometrowy rurociąg, po drodze mijamy połacie jałowej ziemi z szybami naftowymi. Po trzech godzinach jesteśmy na moście nad Río Cuyabeno – co w języku żyjących tu Indian Siona znaczy „rzeka dobroci”.

 

WODNE SĘPY

Pirania uważana jest za najgroźniejszego drapieżnika wód słodkowodnych Ameryki Południowej. Większość ryb tego gatunku żywi się padliną lub chorymi osobnikami.

KAWAŁ GADA

Anakonda zielona to jeden z największych węży na świecie. Osiąga wagę do 250 kilogramów. Swoje ofiary dusi, a następnie połyka w całości.

MANIOK ICH CODZIENNY

Indianka z plemienia Siona uciera maniok na placki. Bulwy tej rośliny są głównym składnikiem posiłków dla ponad 800 mln ludzi na świecie.

 

WCZASY Z SIERŻANTEM

 

Motorniczy naszej łodzi to prawdziwy mistrz kierownicy, czy raczej rumpla i manetki. Elegancko wchodzi długim, wąskim canoe w ostre zakręty rzeki, sprawnie omija konary zwalonych drzew, wyprzedza indiańskie łodzie, prując rdzawą taflę wody. Po obu stronach rzeki ciągnie się nieprzenikniona ściana zieleni, wyglądająca jak fototapeta. Z drzew zwisają długie liany, po gałęziach skaczą kapucynki. Dwie godziny później podpływamy do pomostu „Samona Lodge”. To kilka drewnianych chatek na palach krytych strzechą z palmowych liści. Szybko zrzucam plecak, ubranie i, by zmyć trudy podróży, daję nura w herbacianą toń rzeki. Jednocześnie zaczyna się ciepła, równikowa ulewa. Z krótkimi przerwami będzie padać następne dwa dni.
Różnorodność biologiczna w rezerwacie jest przeogromna. Uważa się, że jedna z największych na świecie. Rezerwat o powierzchni 6100 km2 to system rzek, lagun, jezior i podmokłych tropikalnych lasów, w których naliczono około 12000 różnych gatunków roślin. Fruwa tu 550 gatunków ptaków, pływa 350 gatunków ryb. Ssaków, gadów, płazów i owadów też jest pod dostatkiem. W łazience rzuca się na K. jaskrawo ubarwiona żaba, a na belce pod sufitem siedzi tarantula wielkości męskiej dłoni. K., która ma arachnofobię, jest bliska paniki.
Spokojnie, ta nie jest jadowita – pociesza nasz sierżant. Tak ochrzciliśmy przewodnika Juana, który zajmuje się naszą kilkuosobową grupą.
Nie lubię skarg i reklamacji – mawia i wprowadza wojskowy dryl. Ale na przyrodzie zna się dobrze i potrafi w gęstwinie wypatrzyć zwierzynę niczym Sokole Oko. Motorniczy łodzi lubi dodać gazu, a usadowiony na dziobie sierżant wielokrotnie podnosi rękę, dając znak, by się zatrzymał. Akurat wypatrzył wśród zielonego listowia równie zielonego boa psiogłowego albo wysoko w koronie drzew płochliwą saki szarą – małpę żyjącą tylko tu, w górnym dorzeczu Amazonki. Codziennie mamy różne obowiązkowe zajęcia – spacery w kaloszach po dżungli, wyprawy łodzią, łowienie piranii, które zaraz wypuszczamy do rzeki. Gdy w ciszy wiosłujemy małym canoe, udaje nam się zobaczyć słodkowodne, różowe delfiny lnia. A po trzech godzinach poszukiwań wokół Laguna Grande trafiamy na sześciometrowej długości anakondę, wygrzewającą się na gałęzi jednego z wyrastających z wody drzew. Teraz laguna jest głęboka na 5 metrów, ale w porze suchej będzie można na jej dnie grać w piłkę.

 

SPA U SZAMANA

Szaman Alberto Grefa dokonuje zabiegu relaksacyjno-profilaktycznego na plecach przewodnika Juana zwanego Sierżantem.

WAGA KOGUCIA

Walki kogutów są legalne w Ekwadorze dopóki ptaki nie giną na arenie. O zwycięstwie decyduje sędzia.

 

LIANA DUSZY

 

W rezerwacie żyją Indianie Siona, Secoya i Cofán. Odwiedzamy wioskę Siona, których po ekwadorskiej stronie żyje około 250, a po kolumbijskiej 300. Na błotnistym brzegu leżą wyciągnięte długie, drewniane czółna rybaków. We wsi stoi kilkanaście domów na palach. Pod chatami wiszą rybackie sieci i hamaki oraz chowają się przed deszczem kury i psy. Deszczu nie boi się Nacho, osierocona małpka z gatunku wełniaka szarego zagrożonego wyginięciem. Utaplany w błocie Nacho, widząc nowych gości, skacze na głowę Nowozelandki Sary i mocno się do niej tuli. Postęp cywilizacyjny Indian Siona widać od razu. Do jednego wysokiego pala doczepiono baterię słoneczną, do drugiego wielką antenę satelitarną. Większość chat jest kryta blachą. Najwięcej miejsca we wsi zajmuje boisko. Gdy kończymy pobierać lekcję pieczenia placków z manioku, przestaje padać deszcz i na boisko wychodzą dzieciaki i senior Grefa. To bardzo poważana postać, nie tylko w wiosce, ale w całej okolicy. Jest szamanem, a szamani Siona są cenieni również wśród innych plemion Amazonii za swą głęboką wiedzę o roślinach. Podziwiamy ogródek przed jego chatą, gdzie rośnie śmiertelnie trująca brugmansia oraz liana caapi, z której przyrządza się ayahuascę – halucynogenny napój o nieco słabszym działaniu. Alberto Grefa zgadza się opowiedzieć nam swoją historię. Mówi ciepłym i relaksującym głosem.
Mój ojciec był wielkim szamanem. Gdy miałem 12 lat postanowił sprawdzić, czy ja też nadaję się na szamana. Zabrał mnie do dżungli i piliśmy razem wywar z brugmansji. Potem przyszedł po mnie wielki wojownik z ogromną maczetą i zabrał w podróż na inną planetę… Po dwunastogodzinnej psychodelicznej podróży, mały Alfredo musiał dokładnie opowiedzieć ojcu swoje wizje. Egzamin zdał, więc tata mógł rozpocząć edukację chłopca. Teraz Alfredo też jest wielkim szamanem. Kontaktuje się z duchami przodków, leczy chorych, wykrywa klątwy i uroki. Do tego służy mu ayahuasca, zwana lianą duszy, którą pije wraz z pacjentem i po której widzi kolory odpowiadające różnym dolegliwościom. Niestety, coraz więcej współplemieńców wybiera miejskiego szamana w białym kitlu. Na koniec spotkania senior Grefa pyta, czy ktoś ma ochotę na profilaktyczny zabieg chłostania kłującą rośliną po gołych plecach. Zgłasza się tylko sierżant i ja. Ból jest taki, jakby mnie okładano pokrzywami i ostami jednocześnie. Ale zaraz po zabiegu, o dziwo, czuję już tylko ciepło i odprężenie! Szamanowi spodobała się moja postawa i proponuje ayahuascę. Nie bardzo mam na to czas – przed seansem trzeba się duchowo przygotować i pościć przez 24 godziny. Zresztą, już sam pobyt w Amazonii jest dla mnie jak podróż na inną planetę.

 

MERCADO

Saquisili, jeden z wielu andyjskich targów, na który zjeżdżają Indianie z okolicznych wsi.

SZAŁ ZAKUPÓW, SZAŁ ZAKŁADÓW

 

Czas przeznaczony na Ekwador kurczy się nam jak tsantsa w procesie obróbki. Tsantsa to głowa wroga zmniejszona do wielkości pomarańczy przez Indian Jivaro żyjących na pograniczu ekwadorsko-peruwiańskim. Robimy szybki przeskok z Oriente na Costa. Cel: byczyć się w hamaku popijając lokalny rum San Miguel, spacerować bezludną (jest przed sezonem) plażą po ciemnym, wulkanicznym piasku przy zasnutym chmurami niebie, skakać w ciepłych przez okrągły rok falach Pacyfiku, przyglądać się pracy czarnoskórych rybaków (potomków niewolników), objadać rybami i ceviche – bezsprzecznie najlepszym ekwadorskim daniem – sałatką z krewetek. Plan udaje się nam wykonać, więc ze spokojnym sumieniem ruszamy w stronę Kolumbii. Ostatni przystanek to Otavalo, miasto słynące z jednego z największych targów w całych Andach, który od setek lat przyciąga ludzi z całego Ekwadoru. Lokalnych, uroczo nieturystycznych ryneczków, na które zjeżdżają Indianie z górskich wiosek widzieliśmy już kilka, w Latacunga, Saquisili, Zumbahua. Asortyment wszędzie podobny – tłuściutkie świnki morskie na grilla, włochate lamy na wełnę, czarne prosiaki i inne zwierzaki; owoce i warzywa, ubrania z modnymi nadrukami i wszystko co potrzebne w domu i zagrodzie. Sobotni rynek w Otavalo nie ogranicza się do placu targowego, lecz rozłazi na całe śródmieście. To najlepsze miejsce na zakup pamiątek i prezentów. Barwne dywany z wełny lamy, mięciutkie szale z alpaki, eleganckie kapelusze panama, które wcale nie pochodzą z Panamy, lecz właśnie z Ekwadoru, biżuteria z palmy, poncza, piszczałki, obrazki i inne rękodzieło. Wyśniony raj zakupowicza. Jest też oczywiście sekcja zwierzęca i owocowo-warzywna, na której odkrywam schowane za stoiskiem z bananami tajemnicze wrota.
Gdy wieczorem zwijane są już ostatnie stragany, mężczyźni z bojowymi kogutami pod pachami przeciskają się między skrzynkami owoców i znikają za owymi tajemniczymi, żelaznymi drzwiami. Odżywiane jak kulturyści i trenowane po kilka godzin dziennie, koguty są najpierw mierzone i ważone, by wystąpić we właściwej kategorii. Następnie hodowca mocuje do łap ptaka ostre, metalowe ostrogi. Naturalne zostały wcześniej usunięte, podobnie jak grzebień i dzwonki pod dziobem. Walkę poprzedzają zakłady. Można wygrać nawet kilkaset dolarów. Gdy koguty zostaną na siebie poszczute i wypuszczone na pięciometrowej średnicy ring, publiczność zaprawiona pilznerami zaczyna żywiołowo dopingować. Na ringu uwija się sędzia i trenerzy, którzy przez cały pojedynek zagrzewają zawodników do boju, a gdy trzeba reanimują. Dla wielu Ekwadorczyków to sport narodowy, ale przeciwników krwawych zawodów okazało się być więcej, zwłaszcza wśród Indian, dla których to rozrywka obca, przywieziona przez konkwistadorów. W referendum w 2011 roku zdecydowano o zakazie zabijania zwierząt na arenach. Walki są legalne, dopóki zwierzęta w nich nie giną. Po 12 minutach sędzia wskazuje zwycięzcę, którego dumny hodowca obnosi wokół ringu. Cieszą się wygrani, klną przegrani, banknoty zmieniają właścicieli. Następny szał zakupów i zakładów już za tydzień.