Kiedy usłyszałam, że jedna z peruwiańskich przełęczy nazywa się Abra de Malaga, postanowiłam tam dotrzeć. Intrygowało mnie, dlaczego połączono nazwę andaluzyjskiego miasta, a może słodkiego gęstego wina o tej samej nazwie, z keczuańskim słowem abra, które oznacza przełęcz.
Sprawa okazała się dość prosta i równocześnie nieco skomplikowana, jak to w tradycji peruwiańskiej, gdzie mieszają się kultury i języki, a na stare wierzenia nakłada się chrześcijaństwo. A wycieczka była bardzo ciekawa...
Abra de Malaga wiąże się ze wspaniałą i zawsze pokrytą śniegiem górą Veronica (5750 m n.p.m), będącą najwyższym szczytem w Cordillera Urubamba. Dawniej nosiła ona nazwę Wayna Willca (Święty Młodzieniec). Potem zmieniono ją na Veronica, co w języku miejscowych oznacza Święte Łzy (to Weronika ociera chustą zakrwawioną twarz Jezusa). Góra otoczona jest kołnierzem z wiecznego śniegu. Nazywają go tutaj malaga.
Dostępny PDF
ŚLADAMI IMPERIUM
Ollantaytanbo to mityczne miasto Inków, ulubione przez turystów miejsce przesiadkowe na trasie do Machu Picchu. Jego zabudowa wyraźnie nawiązuje do czasów dawnego imperium. Na zdjęciu miejscowe dzieciaki, wędrujące do szkoły starą kamienną uliczką.
DUCH ZE ŚCIEŻKI
Zaproszenie na prywatną ścieżkę ekologiczną poświęconą zagrożonemu górskiemu ptactwu. Poniżej na kamieniu – ofiarna miseczka z kukurydzą i kwiatami, przeznaczona dla duchów.
KAMIEŃ NA KAMIENIU
Stara twierdza w Ollantaytambo. W czasie rujnującego inkaską cywilizację najazdu Hiszpanów była ona ośrodkiem zbrojnego oporu, broniąc między innymi podejścia do nieodległej (60 km) stolicy Inków, Cuzco.
ŻYCIE JAK W IMPERIUM
Ta przełęcz o dziwnej nazwie, kojarzona z pobliskim szczytem Veronica, znana jest dobrze rowerzystom, którzy decydują się stąd na organizowany przez biura podróży zjazd. Start – na wysokości 4330 metrów, do selwy, gdzie leży szesnastotysięczne Quillabamba (950 m n.p.m.), albo w stronę ładnego i starego miasteczka Ollantaytambo (2800 m n.p.m.), ważnego miejsca na trasie do Machu Picchu.
To właśnie w Ollantaytambo codziennie kilka tysięcy turystów przesiada się z autobusów na pociąg wiozący ich do Aquas Calientes, skąd docierają do Machu Picchu. Samo miasteczko jest również niezwykłe. Jego wąskie brukowane uliczki, z kanałami wodnymi i wysokimi kamiennymi murami, za którymi znajdują się domy z ogrodami, sprawia wrażenie, że inkaskie imperium wcale nie upadło. Identyczne jak za czasów Inków bramy, wielkie kamienne bloki, takie same ogrodzenia, chociaż może bardziej niedbałe, tarasowe poletka z uprawami, a nawet ludzie, którzy ubierają się jak za dawnych czasów – wszystko to tworzy niezapomnianą atmosferę. Kochają to turyści, dla których Ollantaytambo jest miastem mitycznym, a także znakomitym punktem wypadowym na jedno- czy kilkudniowe wycieczki w góry, chociażby do Abra de Malaga.
Historycy twierdzą, że owa, odległa od Ollantaytambo o 43 kilometry, przełęcz stanowiła drogę ucieczki Inków przed Hiszpanami. Wycofywali się powoli starym, sobie tylko znanym traktem, którego fragmenty do dzisiaj pozostały i na bazie którego zbudowano nową asfaltową szosę. Poprowadzono ją zboczami wąskiego kanionu, powyżej spienionego potoku wypływającego ze śniegów górskiego grzbietu. Szosa składa się głównie z serpentyn, a są ich tam setki, co z góry wygląda niezwykle malowniczo. Gorzej z dotarciem tam, zwłaszcza że oprócz ciężarówek i turystycznych busów nikt tędy nie jeździ. Autobus kursowy – zaledwie raz dziennie i zawsze ma komplet już w Cuzco. Startując z Ollantaytambo, można liczyć jedynie na drogą taksówkę.
Niektórzy jednak mają szczęście, bo jedynie za 20 soli, co jest równowartością 20 złotych, udało mi się dotrzeć na przełęcz. Nowy terenowy samochód z Indianinem mieszkającym po drugiej stronie przełęczy, jego żoną oraz dwójką małych dzieci, a także workami z jedzeniem, zatrzymał się, kiedy pytałam miejscowych o transport na Abra de Malaga. Jak to dobrze znać języki!
TAJEMNICZY KOŚCIÓŁ NA PRZEŁĘCZY
Długa, głęboka i powykręcana dolina, z przysiółkami Ollantaytambo ciągnie się w nieskończoność. Dopiero w górnej partii rozszerza się i widać ośnieżone szczyty gór. Niestety na samej przełęczy przywitały mnie chmury, chłód i mżawka, chociaż było tam „zaledwie” ponad 4 tys. metrów n.p.m. Oszałamiających widoków brakowało ponoć z powodu zmiany klimatu, a także wpływu słynnego El Niño, ciepłego prądu we wschodniej części Pacyfiku. Pora sucha w tym roku zamieniła się w deszczową i Veronica ciągle się chowa.
Przełęcz wyglądała rzeczywiście smutno i ponuro. Przy placyku, gdzie z turystycznego busa wypakowywali się rowerzyści, stały budy z blaszanymi daszkami podtrzymywanymi żerdziami, które poowijano szmatami. Nie zachęcało to do spożycia zupy z quinuoa czy ryżu z jakimś sosem. Dokładnie na samej przełęczy, czyli w miejscu, z którego widać doliny po obu jej stronach, stał skromny, bielony, kryty blachą kościół z dwiema prostokątnymi wieżami. Był otwarty, więc weszłam.
Wnętrze mogło zaszokować. Ołtarz przypominał zbiór wieszaków na ornaty. Nie było tabernakulum, wiecznej lampki, chociaż płonęły świece. Nawet nie wiadomo było, pod jakim wezwaniem jest świątynia. Zapewne tylko miejscowi potrafią się poruszać w jej wnętrzu ze zrozumieniem. Kobieta sprzedająca przed kościołem święte obrazki, świeczki i galletas (ciastka) zdziwiła się, kiedy zakupiłam kilka candelas, aby je zapalić i ustawić przed jednym z anonimowych ornatów. Wszystkie były wyszywane i od dawna nieużywane. Niektóre przykryte plastikową folią. Dlaczego powieszono je na surowych, drewnianych krzyżach, często razem z czapkami, np. mundurowymi?
Na bocznej ścianie wisiał niezwykły obraz poświęcony Panu z Quyllur Rit’i. Może patronowi tego kościoła? U katolików takiego świętego nie ma, a jednak Peruwiańczycy, a przede wszystkim Indianie, czczą go tak samo jak Matkę Boską czy Chrystusa Ukrzyżowanego. Ten tutaj był akurat wizerunkiem Chrystusa rozpiętego na skale, namalowanym na obrazie przedstawiającym festiwal w Quyllur Rit’i. Napis na nim mówił o „błogosławieństwie dla mojego domu”. Czy to znaczy, że to obraz wotywny? A może kościół jest tylko przydrożną kaplicą, w której zostawia się swoje troski i składa prośby?
ŚWIĘTY Z GÓR
W zgrzebnym wnętrzu kościółka na przełęczy, w miejscu przeznaczonym na ołtarz, wisiały stare ornaty. Na bocznej ścianie uwagę przykuwał obraz Chrystusa rozpiętego na skale, czyli czczonego przez Indian Pana z Quyllur Rit'i, prawdopodobnie patrona tej świątyni.
CHRYSTUS ROZPIĘTY NA SKALE
Sanktuarium del Señor de Quyllur Rit’i znajduje się wysoko w górach (4600 m n.p.m.), w paśmie szczytu Ausangate, wznoszącym się na 6384 m n.p.m. Z Cuzco dojeżdża się autobusem do miasteczka Tinki, gdzie kilka lat temu trafiłam na fiestę i niezwykle barwne wesele. Potem kawałek taksówką lub konno do wioski Mahuayani. Ale w czasie festiwalu, który odbywa się tuż po Zielonych Świątkach, autobusy kursują bezpośrednio do Mahuayani. Stamtąd wędruje się pieszo w stronę lodowców Qullqipunku i Sinaqara. Sanktuarium leży u ich podnóża.
W miejscu, w którym doszło do niezwykłego zdarzenia, znajduje się kościół. Stoi też krzyż upamiętniający śmierć 12-letniego Marianito, pasterza, który zaprzyjaźnił się z Manuelo – „chłopcem wychodzącym ze śnieżnych gwiazd”. Historia ich przyjaźni, która zaczęła się w 1780 roku, a zakończyła 12 czerwca 1783, jest bardzo piękna i ma kilka wersji. Indianie wierzą, że Manuelo był Dzieciątkiem Jezus. Kiedy bowiem miejscowi duchowni chcieli chłopca schwytać, aby dowiedzieć się, kim jest, ten ukazał im się jako Chrystus Ukrzyżowany, a właściwie rozpięty na skale i otoczony płatkami śniegu. Inna wersja mówi, że zamienił się w krzew, na którym znaleziono Chrystusa zdjętego z krzyża, ze świeżymi ranami. Jest też wersja podająca, że Manuelo zamienił się w kamień z wyrysowaną podobizną Ukrzyżowanego.
Marianito bardzo przywiązał się do swojego przyjaciela, który pomagał mu paść stado krów i owiec. Codziennie rano czekał przed szałasem, w którym mieszkał mały pasterz. Przynosił mu chleb, rozmawiał z nim, pomagał prząść wełnę, wspólnie się też bawili. Marianito bezskutecznie błagał duchownych, aby odstąpili od złapania Manuela. W końcu silny szok doprowadził do zatrzymania jego serca. Zmarł w tym samym miejscu, w którym zniknął Manuelo. Tam też został pochowany. Indianie czczą go jak świętego.
Z obrazu dwóch chłopców związanych wielką przyjaźnią powstał – Señor de Quyllur Rit’i. Właśnie obraz takiego Chrystusa – Pana Gwiaździstego Śniegu – zobaczyłam w kościele na Abra de Malaga.
PTASIA GRZĘDA
Veronica nadal chowa się za chmurami. Może odsłoni się, kiedy wejdę na sześćdziesięciometrową grzędę? Około dwustu metrów od przełęczy widać rozwaloną drewnianą furtkę, a za nią ścieżkę prowadzącą do góry. Na rozległej łące pasą się krowy i niestety byki, które z zainteresowaniem pędzą w stronę pojawiającego się człowieka. Po szosie w dół mkną rowerzyści. Kilkadziesiąt metrów dalej, przy ścieżce na owej łące, umieszczono tablicę, że jest to prywatna strefa chroniona, w której żyją rzadkie, małe andyjskie ptaki o nazwie Royal cinclodes. Ponoć jest ich tylko 250 i z powodu stałego zagospodarowywania Andów są gatunkiem zagrożonym. Ktoś postawił na kamieniu glinianą miseczkę z czerwoną i żółtą kukurydzą oraz kwiatami. Ofiara dla duchów?
Ścieżka wyraźnie prowadzi w górę – na grzędę. Dochodzę tam, z jej grani widać piękną dziką dolinę z potokiem, która dotyka zboczy góry Veronica. Kolejne tablice informują o siedlisku innych zagrożonych ptaków: Ash-breasted, Tit-tyrant, Tapaculo, Stripe-headed antpitta. Nie mam pojęcia, co to za towarzystwo. Czasem któryś przeleci, ale o zrobieniu zdjęcia nie ma mowy – nie chcą pozować. Ścieżka wije się po zboczu, w dół doliny. Kamienna ławeczka i tablica zachęcają do odpoczynku. Ponoć stąd widać kondory. Dla ornitologów istny raj. Niestety Veronica jest nadal zasłonięta.
Pogoda zdecydowanie się psuje. Zaczyna mżyć. Na szczęście dróżka wchodzi w bardzo stary niski las porośnięty queñoa, drzewami o drobnych listkach i bardzo powyginanych pniach. Tym razem pod ochroną jest roślina – jej drewno jest tak twarde, że niewielkie kawałki mogą się palić przez całą noc, dając dużo ciepła. Zaczynam ewakuację.
Po dwóch godzinach schodzenia docieram do potoku wypływającego z lodowca pod Veronicą oraz do rozległych łąk. W dole majaczy kamienny, kryty dziurawą strzechą szałas, a jeszcze niżej czerwony blaszany dach szopy dla zwierząt. Kamienny mostek przykryty darnią prowadzi do szałasu. Na przeciwległym zboczu, po drugiej stronie potoku, kolorowo ubrane Indianki pracują w polu. Na głowach mają kapelusze w kształcie naleśników. Teleobiektywem ściągam dwie odpoczywające pod okapem z trawy. Nie chcę podchodzić bliżej, bo miejscowi, zwłaszcza kobiety, wierzą, że fotografia zabiera duszę.
RELAKS POD NALEŚNIKAMI
Kolorowe Indianki pod szarym kamiennym szałasem krytym strzechą. Odpoczywają w przerwie prac polowych. Uwagę zwracają nie tylko żywymi barwami, ale także charakterystycznymi nakryciami głowy w formie naleśników.
NOWOCZESNOŚĆ W DOMU I ZAGRODZIE
Typowe wiejskie obejście mieszkańców tutejszych gór. Uwagę zwraca jednak nietypowe w tym trawiasto-kamiennym pejzażu urządzenie – panel słoneczny do ładowania telefonu komórkowego (z prawej strony zdjęcia, na kiju).
INKOWIE SOLARNI
Im bliżej szosy, tym więcej zdobyczy techniki. Pojawiają się nawet nieduże panele słoneczne, służące głównie do ładowania telefonów komórkowych. Niewiele domów w peruwiańskich Andach ma instalację elektryczną. Mieszkańcy otrzymują więc, w ramach projektów rządowych albo od organizacji międzynarodowych, solary. Nie stać ich jednak na doprowadzenie instalacji do domów. Zresztą te prezenty są na ogół tak mało skuteczne, że ich energia wystarcza tylko do naładowania telefonu. W jednej z wiosek położonych kilkadziesiąt kilometrów na wschód widziałam przy kamiennej kurnej chacie, oprócz solaru, także telefon satelitarny z talerzem. Urządzenia postawiono na posesji poganiacza mułów. Nie pomyślano jednak, że oba są przydatne dopiero wówczas, gdy mają instalację. Ten biedny arriero musiał więc schodzić kilka kilometrów niżej, aby naładować komórkę.
Kiedy dolina dociera do asfaltowej szosy, wszystko się zmienia. Nie ma już domków układanych z kamieni i przykrytych blachą ani tarasowych poletek czy kamiennych murków grodzących obejścia dla zwierząt. Są za to typowe dla miasteczek domy z ukwieconymi ogródkami, warzywniakami czy sadami.
Do Ollantaytambo zostaje kilkanaście kilometrów marszu serpentynami. Daje się je skrócić starą inkaską drogą, przy której czasem stoją resztki dawnych, nieczytelnych już strażnic. A potok powoli przeradza się w rzekę zmierzającą – tak jak i ja – do Świętej Doliny Inków.