Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-05-01

Artykuł opublikowany w numerze 05.2016 na stronie nr. 10.

Tekst i zdjęcia: Marzena Wystrach,

Andy z kłapouchem


Otoczeni andyjskimi szczytami, mozolnie stawiamy krok za krokiem. Ciężkie plecaki nie są w stanie przyćmić radości z otaczającego nas piękna. Wędrujemy przecież jednym z najgłębszych kanionów na świecie. Przed nami dumnie kroczy nasz przewodnik, kręcąc zadkiem to na prawo, to na lewo. Wciąż nie możemy uwierzyć, że od wczoraj jesteśmy jego właścicielami. Nigdy wcześniej nie mieliśmy osła...

Chcielibyśmy kupić osła. Czy mógłby nam pan pomóc? – Ramon wybałuszył oczy i podrapał się po brodzie. Różnych turystów gościł w swoim skromnym hoteliku, ale jeszcze żaden nie przyszedł z takim pytaniem. Cotahuasi to niewielkie peruwiańskie miasteczko. Jego mieszkańcy często korzystają z pomocy zwierząt np. w transporcie produktów na targowisko czy drewna na opał, dlatego uznaliśmy, że to idealne miejsce, by zrealizować nasz plan. Z całym zestawem pytań udaliśmy się do miejscowego weterynarza, który cierpliwie na nie odpowiedział. Czuliśmy się ekspertami od osłów! A przynajmniej takich zamierzaliśmy udawać...

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

ALPAKI NA PLUSZAKI

To bardzo cenione zwierzęta. Dużą popularnością cieszą się maskotki wykonane z ich futra, które są niezwykle luksusowym towarem eksportowym.

Z WIDOKIEM NA OSŁA

Nieważne, którą nogą wstanie się z namiotu, taki widok z rana gwarantuje udany dzień.

LUNCH DLA PAKSA

Oślą dietę wzbogacały wyschnięte łodygi kukurydziane zwane chala.

 

ZROBIENI W KONIA PRZEZ OSŁA

 

Szybko, chodźcie! W hotelu czeka na was sprzedawca z osiołkiem. – Żona Ramona biegała po całym miasteczku, by nas znaleźć. Na schodkach przed hotelem siedział mężczyzna w kowbojskim kapeluszu naciągniętym na oczy. Głęboko zaciągał się papierosem i w milczeniu wysłuchiwał żywo gestykulującego Ramona. Obok nich stał przywiązany sznurkiem do słupa szary osiołek z pękatym brzuszkiem i smutnymi oczami.
Ojeju! Szary! Właśnie takiego chciałam! – krzyczę jak stereotypowa kobieta, patrząc na kolor, a nie na „model”. Rozpoczynamy negocjacje. Prosimy o pokazanie jego zębów, by potwierdzić, czy faktycznie to młody i silny czterolatek, jak twierdzi sprzedawca Manuel. Powinny być duże i białe. Czy są? A jak duże powinny być? Jaki odcień bieli mieć?
Ale nie jest wykastrowany! – Zapamiętaliśmy tę uwagę weterynarza. – Nic nie szkodzi! Nie ucieknie! Zobaczcie. – Odwiązuje osiołka, który zdziwiony patrzy na nas wszystkich jak na wariatów. – Widzicie? Nie ucieka!
Tak naprawdę podjęliśmy decyzję, zanim jeszcze negocjacje się rozpoczęły. Dobiliśmy targu, choć cena 350 soli (400 złotych) wydawała się za wysoka. Zaufaliśmy Ramonowi, który przekonywał, że za taki dobry okaz i to z caroną (podkład pod juki lub bagaż wykonany zazwyczaj ze sterty starych szmat i skóry owcy) jest odpowiednia. Zakup opiliśmy butelką pisco, peruwiańskiej wódki winogronowej.
Planowaliśmy dojść do Machu Picchu, ale porzuciliśmy ten pomysł ze względu na tempo osła. Nie mamy serca go poganiać, więc dostosowujemy się do niego. Zatrzymujemy się, gdy chce poskubać trawę lub powąchać kupę innego osła. Bacznie obserwujemy, co robi, i uczymy się go. Dokarmiamy kupowaną w mijanych wioskach lucerną lub charo (suszone pozostałości pożniwne kukurydzy), jak polecił weterynarz. Największym hitem okazują się jednak marchewki, które je tak łapczywie, jakby to robił pierwszy raz w życiu.
Witajcie, dokąd idziecie z tym starym osłem? – pyta mężczyzna drugiego dnia naszego marszu, we wsi Alca. – Jakim starym? To czteroletni osiołek. Mężczyzna pyta, czy może zajrzeć mu w zęby. – Stary jest. Minimum dziesięcioletni. Zdechnie po drodze. Sprzedacie go jedynie na mięso. Wiem, co mówię, jestem hodowcą. Daliście za niego 350 soli? Taki osioł kosztuje 100. I do tego niewykastrowany... Sami spójrzcie na te zęby!
Patrzyliśmy przecież! Ale tylko na przednie... A tylnych nie ma! Jeśli go sprzedamy, zrobią z niego salami, jeśli z nim pójdziemy dalej, to zdechnie. Jak możemy oddać naszego zwierzaka na śmierć? Przecież on już nawet ma swoje imię, już nie jest po prostu osłem, jest naszym Paksem. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem wydaje się odnalezienie sprzedawcy i oddanie mu Paksa z żądaniem zwrotu pieniędzy.
Właściciel hotelu zaświadczał, że to jego bardzo dobry kolega. Jak się okazało, jedyne co o nim wiedział, to jak ma na imię. Na szczęście Cotahuasi nie jest duże i na drugi dzień policjantom udaje się go odnaleźć. Zeznaje, że Paks ma 6 lat i nigdy nie twierdził inaczej. A ponadto on nie chciał go sprzedać. Zmusił go do tego właściciel hotelu, a teraz kulawa siostra Manuela nie ma zwierzaka do pomocy. – Musicie zapłacić 200 soli za wypożyczenie go na 4 dni – oznajmia. W końcu zjawia się szef komisariatu i oznajmia, że osioł w takim wieku powinien kosztować 100 soli. Koniec i kropka! Manuel oddaje nam 250 soli, ale zabiera caronę.
Szef komisariatu zasiada za maszyną do pisania, by sporządzić protokół. – Musi pan umotywować, czemu skoro nie czuje się pan winny, oddaje tyle pieniędzy? – pyta, wlepiając wzrok w Manuela. – Proszę napisać: ponieważ osioł nie był na sprzedaż.

 

DALEKO JESZCZE?

Osły boją się wody – tak mówili ludzie. Na szczęście Paks nie miał z tym żadnego problemu i dziarsko przemierzał kolejne rzeczne przeszkody.

CYRK Z POLSKI

Chincayllapa to wieś na wysokości 4 010 m n.p.m. Większość mieszkańców wyszła z domów, by zobaczyć dwoje gringos z osłem.

MARSZ PRZEZ SZWEDZKI STÓŁ

3 400 m. n.p.m. to w andyjskich warunkach dość nisko. Roślinność robi się bujniejsza, temperatura wzrasta. Paks dostaje oczopląsu od ilości otaczającej go zieleniny.

 

POST NA ALTIPLANO

 

W Alca idziemy z Paksem do weterynarza. Chcemy być pewni, że wędrówka mu nie zaszkodzi. Przed gabinetem stoi grupka „oślich znawców”. Śmieją się z Paksa i z nas, że kupiliśmy takiego niewykastrowanego starucha. W końcu wychodzi weterynarz i dokładnie bada naszego pupila. – On tylko tak staro wygląda, ale daję mu 6 lat. Jest w dobrej formie, nie ma najmniejszego problemu, by z wami poszedł.
Nie znaleźliśmy żadnej mapy tych terenów pokazującej coś więcej niż nieliczne drogi. Nimi pójdziemy tylko początkowo, bo do naszego celu biegną ogromnym łukiem. Wiemy jedynie, że będziemy przemieszczać się kanionem wzdłuż rzeki. Okazuje się to trudniejsze, niż myśleliśmy – często gubimy drogę, musimy przekraczać rzeki. Odwiedzamy wioski wysoko w górach. Ludzie wychodzą nam na przywitanie, częstują ziemniakami, pieczonym bobem i chlebem.
Tereny kanionu Cotahuasi są bogate w wody termalne, więc wypatrujemy pary w powietrzu i zapachu siarki. To idealne miejsca na rozbicie obozu i odpoczynek. Gorące kąpiele wśród natury, a do tego rozgrzana ziemia w jej okolicach – pierwszy raz w życiu mamy podgrzewaną podłogę w namiocie.
Paks, który początkowo robił uniki, gdy chcieliśmy go pogłaskać, teraz gdy rano usłyszy otwierający się zamek od namiotu, przybiega niczym pies i czeka na przysmaki. Na Altiplano (płaskowyż śródgórski w Andach Środkowych) bardzo ciężko o pożywienie. Prawie nie ma tu drzew, roślinność jest bardzo uboga. Większość naszej trasy wiedzie powyżej 4?000 m n.p.m. Gdy tylko mamy czym się z Paksem podzielić, zawsze to robimy, ale czasami i nam brakuje jedzenia.
Bywają dni, że nie mijamy żadnych wiosek. Za to dookoła bezkresne pola, na których pasą się lamy i alpaki. – I co? Dalej tak zachwycają cię te zwierzęta? – z ironicznym uśmieszkiem pyta Krzysiek. Na początku gdy zobaczyłam lamę, to euforii i zdjęciom nie było końca. – W tym momencie bardziej zachwyciłyby mnie na talerzu... – odpowiadam zgodnie z prawdą, spoglądając na kolejne stado futrzanych zwierzaków. Wtedy jeszcze nie wiemy, że w niedalekiej przyszłości uratuje nas nie ich mięso ani futro, tylko...

 

LATAĆ KAŻDY MOŻE

Bagaż niesiony przez osła stawał się coraz lżejszy, ponieważ każdego dnia wędrowcy coś z niego zabierali do swoich plecaków. Pod koniec Paks niósł na grzbiecie tylko trzy koce.

ZIEMNIAKI Z WODY... TERMALNEJ

Temperatura wody wypływającej z gorących źródeł waha się pomiędzy 40 a 100 stopni Celcjusza. Wrzucone wieczorem jajka i ziemniaki rano były gotowe na śniadanie.

 

CZARNE ZŁOTO

 

Początkowo bagatelizuję ból kostki, zwalając winę na kiepską pozycję podczas spania. Jesteśmy w Culipampie, malutkiej wiosce na wysokości prawie 5 tysięcy metrów n.p.m. Dostajemy łóżko w jednej z gospód. Ból nie ustaje, kostka puchnie, a ja nie mogę przejść nawet kilku kroków do latryny. Nie jestem w stanie kontynuować wędrówki. Gospodyni proponuje, byśmy zostawili jej osła, ale nam się to nie podoba. Kiepsko tu z pożywieniem, jest strasznie zimno, wolelibyśmy sprowadzić go niżej, do zieleni, do ciepła.
Mamy szczęście, bo choć mieszkańcy straszą nas tygodniami oczekiwania, łapiemy na stopa ciężarówkę. Do najbliższego miasta, Antabamby, mamy 100 kilometrów, ale droga wiedzie przez góry. Kierowca od wielu godzin jest w trasie i prawie zasypia za kółkiem. Prosi Krzyśka, żeby go zastąpił, a sam naciąga wielki kapelusz na oczy i cicho pochrapuje. Nam emocji nie brakuje. Krzysiek prowadzi ciężarówkę pierwszy raz, w dodatku ubytki w drodze i przepaście powodują przyspieszone bicie serca. Po godzinie Rodolfo jest gotowy, by kontynuować jazdę, i po kolejnych siedmiu w końcu docieramy do celu. Mamy tylko jeden dzień na załatwienie spraw, rano nasz kierowca wraca do Culipampy. Parę bolesnych zastrzyków w tyłek, silne leki i kategoryczny zakaz chodzenia – tak w skrócie wygląda moja sytuacja.
Rano zamiast do kabiny musimy wdrapać się na pakę. Zajmujemy miejsce wśród paczek owsa. Oprócz nas jest jeszcze dziewięcioro dorosłych, ok. 3-letnie dziecko i dwa kurczaki. Na początku jedzie się całkiem wygodnie, podziwiamy widoki, słoneczko świeci, czujemy dreszczyk emocji na zakrętach. Szybko jednak przestaje być miło. Bryły owsa zaczynają spadać. Węzły się luzują, a my trzymamy się, czego możemy, by nie spaść. Co chwilę któraś z kobiet piszczy, mężczyźni wychylają się i uderzają w dach kabiny, by kierowca zatrzymał się i poprawił paczki. Po drodze wysiadają kolejni współtowarzysze, na górze zostajemy już tylko my i młoda kobieta, Elizabeth. Dopiero po kilku godzinach jazdy orientujemy się, że w kolorowej chuście, którą trzyma na plecach, leży zawinięty niemowlak. Robi się ciemno i potwornie zimno. W końcu zatrzymujemy się i wysiada również kobieta z dzieckiem.
Rodolfo musi rozładować ciężarówkę, więc Elizabeth proponuje, byśmy poczekali u niej w chacie przy drodze. Gdy otwiera drzwi, bucha chmura dymu. Elizabeth niezrażona wchodzi do środka, mocno się pochylając, by przejść przez drzwi jakby stworzone dla liliputów. W domu jest palenisko i nie ma komina, dlatego dym zatacza kręgi. Kobieta wsadza dzbanek z wodą w rozżarzone czarne węgielki. Po chwili woda już kipi, dostajemy do ręki kubki z gorącą rumiankową herbatą. – Czy to węgiel? – pytamy, wskazując na palenisko. – Ależ skąd, to odchody alpak – dopiero wtedy dowiadujemy się, że mieszkańcy używają ich do tego celu od lat. Widząc nasze zaciekawienie, bierze do ręki talerzyk z tłuszczem alpaki, wyciąga kawałek zbitej kupy z paleniska, kładzie na talerzyk i podpala: – A tak właśnie powstaje oświetlenie.
Nasz kolejny problem zostaje rozwiązany, bo zepsuła nam się kuchenka. A przecież to dzięki niej mogliśmy przegotowywać wodę do picia, gotować makarony czy ziemniaki. Elizabeth i alpaki spadły nam z nieba... Czarne złoto Peru okazało się naszym wybawieniem.
Pani, która pilnowała nam Paksa, nie wydaje się zadowolona, że wróciliśmy. Liczyła na to, że osioł zostanie dla niej. My jednak ruszamy w dalszą drogę w komplecie. Z nogą raz lepiej jest, raz gorzej. Puchnie, pobolewa, ale daję radę iść. Z każdym dniem, z każdym kilometrem wyciągamy coś z worków Paksa, by mu było lżej, więc na sam koniec niesie już tylko trzy wełniane koce. Odchodów alpak nie brakuje, wprawdzie rozpalenie ich czasami trwa bardzo długo, ale nabieramy wprawy. Wiemy, że już niedługo dotrzemy do naszego celu – miasteczka Totora-Oropesa i tam przyjdzie nam pożegnać się z naszym zwierzakiem.

 

PA PA, PAKSIE

 

Nie wiedzieliśmy, jak zabrać się za kupno osła, i nie wiemy, jak go sprzedać. Kupujemy 2 kg marchewek i siadamy na krawężniku. Zostajemy miejscową atrakcją, dookoła nas zbiera się grupka ludzi i obserwuje z uciechą, jak osioł je marchewki. Szybko rozchodzi się wieść, że chcemy go sprzedać. Osłów tu niewiele, jest to więc „towar” deficytowy. Teraz to my jesteśmy sprzedawcami. Teraz to z nami prowadzą negocjacje.
Ale ten osioł jest stary! Poza tym niewykastrowany!O nie, proszę pana. On wcale nie jest stary, tylko na takiego wygląda. Możemy przejść się do weterynarza, by to potwierdził. A że niewykastrowany? I co z tego? Dlatego jest bardzo silny, prawdziwy macho! Przeszliśmy z nim ponad 200 kilometrów przez góry i przekroczyliśmy 4?800 m n.p.m., to chyba dobrze o nim świadczy?
Czarnowłosa dziewczynka przytula Paksa i plecie mu warkoczyki na grzywie, jej matka jest zainteresowana kupnem. Kobieta ma tylko jeden problem: – Będę musiała karmić go marchewkami?
Dobijamy targu. Kobieta zbiera resztki marchewek z ulicy. Dajemy ostatnie instrukcje, tłumaczymy, że nie trzeba bić go kijem, by szedł szybciej, wystarczy pocmokać lub delikatnie połaskotać po zadku. Głaszczę Paksa i nie mogę powstrzymać łez. Cała zebrana grupa z kolei głaszcze mnie. – Oooo pobresita! (biedniutka). Krzysiek udaje twardziela, nikt nie zauważa, że również jemu szklą się oczy, gdy patrzy na oddalającą się postać Paksa prowadzonego przez dziewczynkę.
Stoimy ze wzrokiem wlepionym w już nie naszego osiołka, czekając, aż odwróci się za nami, równocześnie modląc się w duchu, by tego nie robił. Ale Paks dumnie kroczy za siatką z marchewkami, nie rozglądając się nawet na boki, kręcąc zadkiem to na prawo, to na lewo. I znika za rogiem.