Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2016-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2016 na stronie nr. 58.

Tekst i zdjęcia: Elżbieta i Piotr Hajduk,

Gdzie szumią pampy


Jest taki kraj, gdzie obcy ludzie witają się uśmiechem, powietrze jest czyste, a żywność nieskażona. Pomidory pachną słońcem, smak mięsa zachwyca, a na szerokich, dobrze utrzymanych drogach nigdy nie tworzą się korki. Kraj rozległych przestrzeni, gdzie częściej spotyka się krowę lub owcę niż człowieka.

Przygodę z Urugwajem rozpoczynamy w Salto, na rzece stanowiącej jego zachodnią granicę. To od niej przyjął nazwę. Republica Oriental del Uruguay oznacza republikę na wschód od rzeki Urugwaj. Dlatego mieszkańcy mówią czasem, że żyją w kraju bez nazwy. To jedno z najmniejszych państw w Ameryce Południowej, wciśnięte pomiędzy dwóch potężnych sąsiadów, Argentynę i Brazylię, trochę ginie w cieniu ich wielkości. Nie ma tu wysokich gór, wielkich miast ani gwiazd filmu czy sportu. To kraj emigrantów, potomków Hiszpanów, Portugalczyków, Włochów, Francuzów. Dzisiaj wszyscy są szczerymi patriotami, choć każdy pamięta o swoim pochodzeniu i kulturze.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

BRODÓW W BRÓD

Pampę przecinają rzeki, szerokie zwłaszcza w porze deszczowej. Dla gauchos konna przeprawa przez wodę nie jest niczym nadzwyczajnym.

SIESTA POD SINGEREM

Po urugwajskiej wołowinie nie smakują myszy. Kot seniory Consueli ucina sobie poobiednią drzemkę w ulubionym miejscu.

 

WOLNI LUDZIE GAUCHOS

 

Z Salto niedaleko do Tacuarembó, stolicy urugwajskich gauchos. A stamtąd tylko krok do Valle Edén, gdzie znajduje się muzeum Carlosa Gardela. Niektóre źródła podają, że ten wielki śpiewak, król tanga, urodził się we Francji. Argentyńczycy uważają go za swojego rodaka, ale mieszkańcy Urugwaju twierdzą, że tango pochodzi z ich kraju, a Gardel urodził się właśnie tutaj. Fakt ten jest podobno niezbicie udokumentowany, co chcemy sprawdzić.
Jedziemy przez rozległą nizinę. Mimo upływu kilometrów krajobraz się nie zmienia. Wszędzie pampa, czyli porośnięta trawą równina, gdzieniegdzie przechodząca w niewysokie wzgórza. Jednak te podmokłe, zielone pastwiska to największe bogactwo kraju. Wypasane tu krowy dają najlepsze mięso, dlatego urugwajska wołowina znana jest na całym świecie.
Enrico jest właścicielem jednego z miejscowych rancz. Do niego należy sięgające aż po horyzont stado bydła, które pasie się na tych niezmierzonych przestrzeniach. Od lat codziennie objeżdża posiadłość na siwej klaczy, którą nazywa Lucindą. Hodowla bydła to jego sposób na życie i nie wyobraża sobie innego.
– Jestem farmerem, jak mój ojciec i dziadek – mówi, spoglądając na nas spod ronda kowbojskiego kapelusza. – Moi przodkowie przybyli tu z Hiszpanii, zbudowali hacjendę i zajęli się hodowlą owiec i krów. – Wzrok Enrico z dumą biegnie w dal. Wśród bydła uwijają się mężczyźni na koniach. – To moi gauchos – wyjaśnia ranczer. – Stada rozrosły się i teraz zatrudniam parę osób do pomocy. Gaucho to swoisty bohater Ameryki Południowej. Słowo wywodzi się prawdopodobnie z języka keczua i oznacza sierotę lub włóczęgę. Podobno pierwsi gauchos byli potomkami przybyszów z Hiszpanii i indiańskich kobiet. Skuszeni łatwym zarobkiem, jeździli po pampie jako wolni pasterze i łapali zdziczałe konie sprowadzone tu niegdyś przez białych. Nocowali pod gołym niebem, grzali się przy ognisku, za poduszkę wystarczało im siodło, a jedyny bagaż stanowił przytroczony do pasa nóż.
Dzisiaj gauchos to najemni pracownicy zatrudniani do pracy na farmach. Jednak wciąż trwa w nich dawny duch samotnych włóczęgów. Surowi i małomówni, szorstcy w obejściu, ale silni, dumni i odważni, pozostają symbolem niezależności i wierności. Kultywują tradycje przodków. Żyją skromnie, dostosowują rozkład dnia do rytmu przyrody. Wstają przed świtem i popijając yerba mate, szykują konie. Pracują od rana do wieczora, spędzają w siodle kilkanaście godzin dziennie. Przepędzają bydło, biegle posługują się lassem, znakują zwierzęta, wypalają na nich cechy właściciela, kastrują młode byki przeznaczone na ubój.
Enrico częstuje nas yerba mate. Mówi się, że napar ma działanie pobudzające, usuwa zmęczenie, poprawia pamięć i koncentrację oraz ogólnie korzystnie wpływa na zdrowie. Herbata ma cierpki smak, ale rzeczywiście wspaniale orzeźwia i rozjaśnia umysł. Być może właśnie za jej sprawą farmer postanawia towarzyszyć nam w drodze do miasta i obiecuje pomoc w znalezieniu noclegu.

 

 

ŻYCIE TO TANGO

 

Seniora Consuela, przyjaciółka Enrico, jest właścicielką niedużego pensjonatu. Jej dom wygląda jak muzeum starych płyt i równie leciwych gramofonów. Już z daleka słychać uwodzicielskie dźwięki tanga, którego Consuela jest wielbicielką i niewątpliwie znawczynią.
– Wy, Europejczycy, tango utożsamiacie tylko z Argentyną – woła, patrząc na nas surowym wzrokiem. – Tymczasem to Urugwaj jest kolebką tego tańca. To właśnie tutaj powstało najpiękniejsze tango świata, La Cumparsita. Posłuchajcie! – podbiega tanecznym krokiem do jednego z gramofonów i po chwili cały dom wypełnia piękna muzyka. – A Gardel? Słyszeliście o nim w tej Europie? To był dopiero głos!
Seniora Consuela wyraźnie łagodnieje, kiedy dowiaduje się, że to właśnie muzeum Gardela jest celem naszej wizyty. Obiecuje zawieźć nas jutro do Valle Edén, a tymczasem proponuje kolację. Oczywiście przy dźwiękach tanga.
Posiłek w Urugwaju podaje się późnym wieczorem, kiedy trwa już czarna noc, a na niebie świeci Krzyż Południa. Tradycyjnie spożywa się wołowinę przygotowywaną na tysiąc sposobów. Zdecydowanie nie jest to kraj dla wegetarian. Consuela przynosi ogromny półmisek z apetycznie pachnącą potrawą. – To bolitas puercoespin, klopsiki z siekanego wołowego mięsa z ryżem w sosie pomidorowym. Spróbujcie – zachęca. Są pyszne, umiarkowanie pikantne za sprawą papryczki serrano. Z potrawą idealnie komponuje się wytrawne wino w głębokim rubinowym kolorze.
Muzeum Carlosa Gardela mieści się w kamiennym budynku ukrytym wśród zieleni. We wnętrzu rzuca się w oczy stary fortepian i rekwizyty z epoki. Na ścianach wiszą zdjęcia artysty oraz wycinki prasowe informujące o jego sukcesach. Najcenniejszym dokumentem jest świadectwo urodzenia, z którego wynika, że Carlos Gardel urodził się nie w Argentynie czy Francji, ale tu, w Tacuarembó. – Przyszedł na świat w Estancia „Santa Blanca”. To niedaleko, szesnaście kilometrów stąd – dopowiada seniora Consuela.
Wystawie towarzyszy muzyka w wykonaniu artysty, zupełnie jak w domu Consueli. Także kolekcja płyt w muzeum żywo przypomina zbiory naszej gospodyni. Ku jej uciesze jesteśmy skłonni przyznać, że argentyński śpiewak był... Urugwajczykiem. – U nas mówi się, że życie to tango. – Seniora uśmiecha się do nas na pożegnanie. – I trzeba umieć je tańczyć...

 

NA KWIETNIK, A NIE NA ŚMIETNIK

Zabytkowe limuzyny są wizytówką Urugwaju. Część z nich wciąż jeździ, a te, które już się do tego nie nadają, służą jako kwietniki.

SZTUKA BYĆ ARTYSTĄ

Graffiti w Urugwaju nie jest aktem wandalizmu. W ten sposób miejscowi artyści wyrażają sztukę.

GDZIE ONI SĄ?

Gdy patrzy się na puste ulice i chodniki stolicy, aż trudno uwierzyć, że w Montevideo żyje połowa mieszkańców kraju.

 

KRÓL TANNAT

 

Okolice Montevideo, stolicy Urugwaju, to winne zagłębie kraju. Większość winiarni ulokowana jest na łagodnych wzgórzach, w odległości do kilkudziesięciu kilometrów od miasta. Przeważnie są w posiadaniu potomków emigrantów z Hiszpanii i Włoch. Lecz to nie oni, ale Francuzi sprowadzili tu najsłynniejszą odmianę winogron – czerwony tannat uznawany dzisiaj za narodowy szczep Urugwaju.
Zatrzymujemy się w okręgu Canelones, na północ od stolicy. Tannat jest królem tutejszych winnic, choć powstają tu też i inne gatunki win, także białe. Murowany budynek winiarni ulokowany jest wśród rozległych pól, porośniętych krzakami winorośli. Rolę przewodnika pełni Virginia, córka właściciela. Oprowadza nas po okolicy i z pasją opowiada historię winiarstwa w swoim kraju.
– Tannat otworzył dla nas drzwi – mówi, pokazując ciężkie fioletowe grona. – To dzięki temu szczepowi Urugwaj stał się znany na winnej arenie świata. Wino ma niezrównany smak dzięki położeniu winnic, stosunkowo nisko nad poziomem morza, na płaskich terenach, między 33 a 34 równoleżnikiem. Na tej samej szerokości geograficznej znajdują się Chile, Argentyna, Południowa Afryka, Australia czy Nowa Zelandia, a wszak wina z tych krajów znane są na całym świecie. Podzwrotnikowy morski klimat oraz bogate w wapień gleby pozwalają otrzymywać trunki mocne i aromatyczne. Co ciekawe, te same szczepy u was, w Europie, dają wina cierpkie i kwaśne – wzdryga się z obrzydzeniem.

 

 

WIDZĘ GÓRĘ!

 

Z Canelones niedaleko już do Montevideo. Stolica położona jest na wschodnim brzegu La Platy, opodal jej ujścia do Atlantyku. Wzdłuż wybrzeża ciągnie się kamienna promenada, do złudzenia przypominająca Avenida Atlantica przy Copacabanie w Rio de Janeiro. Dwudziestopięciokilometrowa Rambla to ulubione miejsce spacerów i spotkań Urugwajczyków. Obok ciągną się piaszczyste plaże, na których nawet w powszednie dni nie brakuje amatorów opalania. Chociaż w stolicy mieszka połowa wszystkich obywateli Urugwaju, na chodnikach nie ma tłoku, a ulice zawsze są przejezdne. Wszędzie panuje atmosfera spokoju, ludzie chodzą niespiesznie, popijając nieodłączną mate.
Nad metropolią góruje wzgórze Cierro, z którego w pogodne dni roztacza się panorama miasta. Na szczycie wznosi się latarnia morska oraz wspaniała forteca, którą postawili hiszpańscy kolonizatorzy. Podobno kiedy ich pierwszy statek dopływał do urugwajskiego brzegu, jeden z marynarzy zobaczył z morza wzniesienie. Zawołał wówczas „monte vide!”, czyli „widzę górę!”, i od tego zawołania wzięło nazwę późniejsze miasto.
Spacerujemy brzegiem La Platy i przyglądamy się grupom młodzieży, które obsiadły brzeg rzeki i czekają na zachód słońca. Część z nich skraca sobie czas, paląc papierosy lub... marihuanę. Bo Urugwaj jako pierwszy kraj na świecie zalegalizował produkcję i użycie tego narkotyku. Każdy pełnoletni Urugwajczyk ma prawo do uprawy sześciu krzewów konopi indyjskich i produkcji czterystu osiemdziesięciu gramów marihuany rocznie. Dozwolone są też kluby hodowców, w których za składkę członkowską otrzymuje się swój przydział. Lecz wszystkie te prawa zagwarantowane są wyłącznie dla obywateli kraju i nie przysługują obcokrajowcom oraz turystom.
Dla tych ostatnich pozostają dostępne inne przyjemności stolicy. Na przykład wejście do Mercado del Puerto, zabytkowej hali targowej, gdzie mieszczą się lokale oferujące mięso z grilla, czyli parillę. Grillowanie jest rodzajem narodowego sportu. Oczywiście najczęściej pieczona jest wołowina, spożywana tu w niesamowitych ilościach. W półmroku sali obserwujemy, jak kelnerzy roznoszą tace z mięsiwem i zapraszają na tradycyjną ucztę, czyli asado. Tak wspaniale przyrządzonej wołowiny jeszcze nie jedliśmy. Miękka i krucha, rozpływa się w ustach, a podawany do niej sos chimichurri wspaniale dopełnia smaku. Ten dressing to mieszanina papryki, natki pietruszki, ziół i czosnku z dodatkiem oliwy i octu winnego.

 

HISZPAN CZY PORTUGALCZYK?

Przy wąskich uliczkach Colonii del Sacramento stoją kolonialne kamieniczki. Po spadzistych lub płaskich dachach można rozpoznać ich pochodzenie – hiszpańskie lub portugalskie.

 

POŻEGNANIE W DESZCZU

 

Colonia del Sacramento wita nas ulewnym deszczem. Kolorowe kolonialne domki miasteczka nikną za mokrą zasłoną. Brukowanymi uliczkami płyną strugi wody. Tylko rosnącym wzdłuż chodników platanom z tym dobrze. Miasto założyli w siedemnastym wieku Portugalczycy, na półwyspie wrzynającym się w wody Rio de La Plata. Później, przez dziesiątki lat, było areną walk pomiędzy nimi a Hiszpanami. Obydwa narody pozostawiły swoje ślady na architektonicznym obliczu miasta.
Mieszkańcy żywią szczególny sentyment do starych samochodów. Uroczo wyglądają wiekowe limuzyny zaparkowane w różnych miejscach. Niektóre z nich służą jako kwietniki, inne stanowią ozdobę, część wciąż jest używana. Jeden z nich stoi opodal zabytkowej latarni morskiej. Wzniesiona na ruinach jezuickiego klasztoru, świeci od połowy dziewiętnastego wieku. W pogodne dni z jej wieży widać nawet Buenos Aires. My niestety widzimy tylko strugi deszczu.
Wąska kamienna uliczka de San Pedro prowadzi w kierunku Bastionu de Saint Miguel, malowniczej twierdzy zbudowanej przez Portugalczyków. Wzniesiono ją z posklejanych zaprawą kamiennych głazów. Z murów rozciąga się widok na ciemne wody la Platy, która wygląda z tej perspektywy jak niekończące się morze.
Skręcamy w sławną uliczkę westchnień – de los Suspinios. Jedna z legend mówi, że nocami słychać tu westchnienia skazańców, którzy ginęli właśnie w tym miejscu, w nurtach Rio de la Plata.
Nad miastem górują dwie wieże barokowej bazyliki del Santisimo Sacramento. To najstarszy kościół w Urugwaju. Został wzniesiony pod koniec siedemnastego wieku przez portugalskich kolonizatorów. Jak na barokową świątynię, wnętrze jest niezwykle skromne. Białe ściany zdobią nieliczne obrazy, a nad skromnym ołtarzem góruje tylko kielich ze złotą hostią.
Przykro nam opuszczać to magiczne miejsce, kiedy kierujemy kroki w stronę portu. Stąd wyruszają promy do Buenos Aires, które dzieli od Colonii tylko godzina drogi. Odpływamy i patrzymy, jak wybrzeże Urugwaju niknie za szarą ścianą deszczu. Żegnamy z żalem przyjazny kraj szczęśliwych ludzi, ojczyznę gauchos, wielkich stad bydła, winnic i łąk. Bezpieczną przystań na mapie świata, gdzie nie ma wojen i konfliktów, a życie w rytmie tanga płynie spokojnie i przyjemnie.