Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2004-12-01

Artykuł opublikowany w numerze 12.2004 na stronie nr. 94.

To była niezwykła wyprawa. Raz szło nam jak pod górkę i pod wiatr, kiedy indziej znów wszystko układało się jak z płatka. Ciągłe falowanie – w górę i w dół, między optymizmem i rezygnacją. Tak non stop, bez chwili przerwy, do samego końca. Po finał – jakże zaskakujący, szokujący i – być może – będący rozwiązaniem zagadki liczącej przeszło pięćset lat...

 

 

I


– Znamy rejon, gdzie to ma być, mamy odręczny szkic i lotnicze zdjęcia całej okolicy – tłumaczyłem
Maćkowi, który słuchał mnie z wypiekami na twarzy. – Istnieje duża szansa, że uda nam się to, co się nie powiodło nikomu przez ostatnich... pięćset lat! Zebraliśmy tyle informacji, iż od ostatecznego rozstrzygnięcia, i – kto wie? – być może od epokowego odkrycia, dzieli nas tylko jeden krok, najwyżej dwa. Musimy spróbować.
Siedzieliśmy przy kawiarnianym stoliku, powoli sączyliśmy piwo. Do naszego wyjazdu na drugą półkulę brakowało jeszcze kilku tygodni. Był już najwyższy czas, aby ujawnić „drugie dno” całego przedsięwzięcia. Pierwszy o wszystkim miał się dowiedzieć Maciek – fotoreporter, jeden z podstawowych członków ekspedycji. Następni byli Jacek i Darek – kolejni członkowie grupy, która miała... Ale po kolei.

 

 

II

 

– Problem w tym, że wskazany nam obszar leży na terenie parku narodowego i żeby zagłębić się tam w dżunglę, potrzebne jest specjalne zezwolenie – dalej tłumaczyłem Maćkowi. – O zezwolenie bardzo trudno. Peruwiańczycy niechętnie dopuszczają tam obcokrajowców, jakby przeczuwając, co kryje tamtejsza selwa. Wystąpimy więc o pozwolenie pod całkiem innym pretekstem. Powiemy, iż mamy zamiar zbierać materiał fotograficzny do zielnika roślin amazońskich. Sądzę, że jest szansa, że oni to „łykną” i dadzą nam odpowiedni glejt. A to, na co potem natrafimy w dżungli to już, rzecz jasna, tylko nasza sprawa...
– A bez pozwolenia nie dalibyśmy rady? – widać było, że Maciej najchętniej natychmiast poszybowałby w kierunku prowincji Madre de Dios na pograniczu Brazylii i Peru.
– Raczej nie. Oni bardzo pilnują tego obszaru. Jedynymi drogami dostępu do dżungli są rzeki, a na rzecznych rogatkach poustawiano strażnice. Są to obszary złotonośne, na których zdarzają się także diamenty, i – jak słychać – do intruzów strzela się tam bez ostrzeżenia.

 

 

III

 

Bezcenny szkic, o którym opowiedziałem Maćkowi, posiadałem już od bez mała dwóch lat. Z jednej strony stanowił dla mnie bezcenny talizman i pamiątkę, z drugiej – był mobilizującą do działania ostrogą. Zastanawiając się, czy rzeczywiście skrywa w sobie aż tak wielką tajemnicę, jak mi mówiono, rozwijałem go niezliczoną ilość razy i wpatrywałem się weń bez końca. Nie przesadzę, gdy powiem, że czułem, jak parzy mnie w ręce: górne dorzecze Madre de Dios. Zbieg rzek Maestron i Callanga. I to jedno, szczególne miejsce naznaczone krzyżykiem.
– To tu – kilkanaście miesięcy wcześniej wskazał je palcem ojciec Edmund Szeliga, oddając mi ten bezcenny rysunek na przechowanie. – Mam nadzieję, iż w odpowiedniej chwili uczyni pan z tego dobry pożytek i że nie będzie z tym zbyt długo zwlekał.
– Jest Ojciec pewien, że to właśnie tu? – zapytałem z niedowierzaniem. – Jestem bardziej niż pewny, że w tym miejscu znajduje się... – tu zająknął się na moment, jakby samemu bojąc się wypowiedzieć te magiczne słowa.

 

 

IV

 

Kilka słów wyjaśnienia. Ojca Szeligi przedstawiać nie trzeba. To polski, dziś już 94-letni salezjanin – misjonarz od z górą siedemdziesięciu lat mieszkający w Peru. Jak nikt inny zna ten kraj. W czasach swej młodości odwiedził jego najodleglejsze zakątki, poznał setki, jeśli nie tysiące bardzo ciekawych ludzi, których tak jak jego urzekły i Andy, i tamtejsza selwa. Zaprzyjaźnił się z wieloma plemionami Indian, a ci zdradzili mu najskrzętniej skrywane tajniki swej medycznej wiedzy i opowiedzieli, jakimi amazońskimi roślinami można skutecznie leczyć wiele chorób, które w oczach białego człowieka dotąd uchodziły za nieuleczalne. W wiele lat później, będąc już na zakonnej emeryturze, sędziwy salezjanin z tubylczej mądrości postanowił uczynić wspaniały użytek: w stolicy Peru Limie założył instytut, w którym „indiańskimi”, przywiezionymi z selwy roślinami zaczął leczyć ludzi. Rezultaty bardzo szybko przeszły najśmielsze oczekiwania. Do zdrowia poczęli wracać również beznadziejnie chorzy na nowotwory, a nawet ci cierpiący na AIDS. Sława stosowanych przez polskiego księdza roślin szybko powędrowała w szeroki świat, a do Miraflores – limskiej dzielnicy, gdzie znajdował się instytut, zaczęli przyjeżdżać ludzie zainteresowani jego niezwykłymi odkryciami. Wśród nich – zachęcony dziennikarską ciekawością i słowami ówczesnego ambasadora Polski w Peru („To jeden z najskuteczniejszych lekarzy na świecie”) – byłem i ja. To właśnie wtedy, w czasie jednego z naszych pierwszych spotkań, ojciec Szeliga opowiedział mi historię, która była jeszcze bardziej niezwykła niż relacje jego w ostatniej chwili odratowanych pacjentów. Była to opowieść dosłownie jak z bajki, której na pewno nie dałbym wiary, gdyby nie powaga mnisiego habitu Ojca i jego dziesiąty „krzyżyk”, który właśnie wtedy zaczynał nosić na ramionach.

 

 

V

 

Ten moment i tę historię pamiętam doskonale. Do dziś w swoim archiwum przechowuję magnetofonową taśmę, na której nagrałem ową rozmowę. Rzecz – według słów ojca Szeligi – miała miejsce wiele lat temu, w wiosce Indian Pirów, w górnym biegu rzeki Madre de Dios. Ojciec Szeliga w odstępie kilku godzin podał tam parę ampułek penicyliny leżącej w malignie Indiance, którą kilka dni wcześniej zaatakowała puma. Miejscowy szaman był bezradny, jak na dłoni było widać, że zakażenie coraz bardziej się rozszerza i było oczywiste, iż dziewczyna w każdej chwili może umrzeć. Jednak szczęśliwym trafem – pewnie dlatego, że chora nigdy przedtem nie przyjmowała tego rodzaju leków – antybiotyk zaczął działać i gorączka zaczęła zwolna opadać. Po kilku godzinach poprawa była na tyle widoczna, iż dziewczyna była w stanie wypić kilka łyków rosołu i na parę chwil otworzyła oczy: kryzys minął, było już jasne, że przeżyje. Wtedy to, z wdzięczności, mąż dziewczyny – Indianin Juan Quispe – jako wynagrodzenie opowiedział ojcu Szelidze o wielkim kamiennym mieście leżącym w dżungli, do którego kiedy – trafił, tropiąc na polowaniu rannego tapira. – Według niego było to wielkie miasto – opowiadał ojciec Szeliga. – Rozmiarami dorównywało słynnemu Machu Picchu. Składało się nań kilka pałaców, świątyń, magazynów i bardzo wiele kunsztownie wykonanych budynków mieszkalnych. Indianin twierdził też, iż znajdowało się tam wiele skarbów: figury zwierząt odlane ze złota, wiele złotych roślin, a ściany niektórych budynków także w całości miały być pokryte złotą blachą. Słowem – z relacji tego Pira wynikało, że było to miasto, o którym od wielu stuleci krążyły fantastyczne legendy i opowieści, i którego od pięciu stuleci bezskutecznie poszukiwano...
Aż podskoczyłem: – Czyżby... El Dorado?!? – Tak! Paititi-El Dorado! Mityczne miasto Złotego Króla! – z wypiekami na twarzy potwierdził ojciec Szeliga. – Gdy to sobie uświadomiłem, byłem bardziej niż zdumiony i długo nie mogłem w to uwierzyć. I choć może duchownemu tak mówić nie przystoi, od tamtego momentu sen o Złotym Mieście nieustannie do mnie powraca, a moim wielkim, ogromnym marzeniem stało się, by – opierając się na otrzymanych wtedy informacjach – do miasta tego kiedyś dotrzeć...

 

 

VI

 

El Dorado! Mit, który przez wieki jątrzył, zapierał dech w piersiach, napędzał, niepokoił. Zmuszał do nieustannego stawiania pytania – czy to rzeczywistość, czy tylko legenda, bajka? To właśnie on stanowił ów wielki magnes, który konkwistadorom i kolonizatorom kazał krok za krokiem zdobywać i zgłębiać wielki kontynent na południe od Panamy. Miasto pełne złota, rządzone przez Złotego Władcę, który raz do roku dokonywał rytualnych ablucji, w czasie których ze swego ciała, na środku jeziora Parrime, zmywać miał złoty pył i złote drobiny, którymi uprzednio kapłani pokrywali jego tors, kark, plecy, uda...
Opowieść tę powtarzano w tak wielu miejscach i z takim przekonaniem, iż żądni złotego kruszcu Hiszpanie bez zastanowienia przyjęli ją za rzeczywistość. Jednak czy słusznie? Czyż niepowodzenia tylu wypraw poszukiwawczych organizowanych przez całe stulecia – ekspedycji Jimeneza de Quesady, Sebastiana de Belalcazara, Francisca de Orellany, Pedra de Aguirry, Waltera Raleigha i wielu, wielu innych – nie dowodziły, iż opowieść tę należałoby raczej włożyć między bajki, niźli zapisywać w historycznych annałach? Z czasem do legendy El Dorado dołączono mit jeszcze jeden. Podanie i klechdę o zaginionym w dżungli mieście Paititi. To – zgodnie z indiańskimi przekazami – ponoć tam, w tymże mieście, już po hiszpańskim podboju i po upadku Vilcabamby. ostatniej indiańskiej stolicy, inkaska państwowość trwać jeszcze miała przez co najmniej dwa stulecia, aż do czasów powstania Tupaka Amaru II. Jak to możliwe? Otóż możliwe. Bo w Paititi miały być zgromadzone ogromne złote skarby, dzięki którym tamtejsza społeczność mogła wieść niczym niezakłóconą egzystencję, co jakiś czas organizując antyhiszpańskie i antykolonialne rebelie.
Teraz z ust ojca Szeligi usłyszałem, że – najprawdopodobniej – i El Dorado, i Paititi to jedno i to samo. Że Inkowie jeszcze przez wiele stuleci po kolonizacji zazdrośnie strzegli tamtejszych złotych skarbów. Ponadto Ojciec był przekonany, że istnieje niemała szansa, by do tego miejsca dotrzeć i na własne oczy przekonać jak wyglądała (wygląda!) stolica Złotego Króla. Było to wprost niebywałe i fantastyczne: zapisane na niewielkiej kartce papieru, którą teraz miałem w kieszeni.

 

 

VII

 

Nie ma drugiego obszaru na świecie o równie urozmaiconym ekosystemie. Takiej różnorodności gatunków zwierząt i roślin nie sposób znaleźć w żadnym mateczniku na innym kontynencie. Właśnie dlatego nie kto inny jak Polak, Jan Kalinowski – niestrudzony podróżnik i przyrodnik, który obok Ernesta Malinowskiego, Ryszarda Małachowskiego i właśnie ojca Edmunda Szeligi, złotymi zgłoskami zapisał się we współczesnej historii Peru – zaproponował, by założyć tu wielki park narodowy – rezerwat biosfery. Chodziło o zachowanie w niezakłóconym kształcie niepowtarzalnego ekosystemu tak zwanej selva alta – wysokiej selwy, wysokiego lasu. Co to znaczy w praktyce? Opowiadał mi o tym kiedy. Greg Deyermenjian – amerykański podróżnik ormiańskiego pochodzenia, który rejon ten poznał jak nikt inny, bo odwiedził go już trzynaście razy. „Cztery dni przebijaliśmy się przez zbity gąszcz – mówił Greg. – Dżungla była zwarta i twarda jak ściana. Dopiero na piątą dobę, gdy pod jednym z nas nagle zarwała się ziemia, zorientowaliśmy się, że tak naprawdę poruszamy się na wysokości... koron drzew, a pod nami... cały czas zieje kilkudziesięciometrowa przepaść”.

 

 

VIII

 

To przyroda, do tego dochodzą jeszcze ludzie. Teren ten zamieszkują dwa indiańskie plemiona – bardziej cywilizowani Machiguengowie i Pocapacoris, jak ognia unikający białych. Szczególnie groźni są ci drudzy. Wyżsi od Machiguengów, mają także jaśniejszą karnację. Uważają się za bezpośrednich spadkobierców Inków, za strażników zatopionego w dżungli Paititi i mających znajdować się tam skarbów. Najprawdopodobniej dlatego z taką zaciekłością i okrucieństwem bronią białym dostępu do tego terenu. Niejedna ekspedycja zapuszczająca się w te rejony zawróciła w obawie przed ich zatrutymi strzałami i kamiennymi toporkami. Niejedna przepadła jak kamień w wodę. Nomen-omen. Przed kilku laty Pocapacoris właśnie kamieniami zatłukli dwóch Francuzów, którzy – według nich – zbyt długo już przebywali na indiańskim terytorium. Ten sam los, niedługo potem, spotkał trójkę Japończyków. Czwarty z nich uciekł, by po kilku dniach, w stanie skrajnego wyczerpania, dotrzeć do wsi Pilcopata.

 

 

IX

 

Jak uniknąć podobnego losu? Ta myśl długo nie dawała nam spokoju. Jeszcze przed wyjazdem z Polski, gdy kompletowaliśmy brakujący sprzęt, jak i potem, gdy od tygodni byliśmy już w Ameryce Południowej, i z Limy, poprzez Cuzco i właśnie Pilcopatę, zmierzaliśmy do celu. Wiedzieliśmy, że nie ma żartów i że ta niezwykła eskapada to już nie przelewki. W czasie tej podróży mieliśmy przekroczyć linię, poza którą tak naprawdę nikt już nie wiedział, co się znajduje, i gdzie już nie sięgały macki tego, co górnolotnie zwykliśmy nazywać cywilizacją. W Limie, po przylocie, przez wiele dni czekaliśmy na zezwolenie Ministerstwa środowiska, ale mimo że poruszyliśmy wszystkie znane nam sprężyny (czytaj: znajomości), wciąż nie mieliśmy jeszcze w ręku upragnionego glejtu. Zwłoka przedłużała się w nieskończoność, nas jednak bezlitośnie poganiał czas, a właściwie aura: wiedzieliśmy, że im później wyruszymy w górę rzek dorzecza Madre de Dios, tym mniejsze prawdopodobieństwo, iż będzie tam odpowiedni poziom wody, aby móc się łodziami poruszać w głąb dżungli. Po kilku dniach podjęliśmy więc jedyną możliwą decyzję: pojedziemy do Cuzco i tam odbierzemy upragnione permiso. pozwolenie. A jeśli go nadal nie będzie, zastanowimy się, co powinniśmy dalej czynić. Nie będziemy jednak tracili czasu na próżno, tym bardziej że w Limie odbyliśmy już wszystkie zaplanowane spotkania, które miały przygotować nas do spotkania najważniejszego – z dżunglą i z nieznanym.

 

 

X

 

Jednym z nich była wizyta u ojca Carlosa Polentiniego – znajomego ojca Szeligi, o ładnych kilkanaście lat młodszego od niego argentyńskiego salezjanina. Był on jedną z nielicznych osób, którym ojciec Edmund opowiedział o informacjach, które na temat lokalizacji El Dorado-Paititi otrzymał od Juana Quispe. Posługując się nimi, Polentini wielokrotnie dokonywał lotniczego zwiadu wskazanej okolicy, a także zapuszczał się pieszo w bezdenne amazońskie knieje. Właśnie to bardzo nas zainteresowało. Chcieliśmy, by podzielił się z nami doświadczeniami, których akurat z tego rejonu selwy my jeszcze nie posiadaliśmy. – Przede wszystkim musicie spenetrować rejon góry Apu Catinti – przekonywał Polentini. – Na wschód od jej szczytu znajduje się rozległa płaszczyzna, na której (dałbym sobie rękę uciąć, że tak jest!) wznosi się Paititi. Już dwa razy byłem bardzo blisko tego miejsca, ale za każdym razem coś nieprzewidzianego uniemożliwiało mi zrobienie ostatniego kroku. Jak dobrze się przyjrzeć zdjęciom lotniczym i gdy spojrzeć na nie przez lupę, można rozróżnić nawet zarysy porośniętych murów. Za żadną cenę nie dajcie się zwieść pozorom. Musicie pamiętać, że nawet gdy dotrzecie już na teren ruin, możecie ich wcale nie zauważyć, bo tak gęsto będą zarośnięte. Może się to wydać dziwne, ale na tym skrajnie dzikim i niegościnnym terenie niekiedy więcej widać z przelatującego samolotu niż... z odległości kilkunastu metrów, gdy w roju much i insektów, zlani potem, po piersi umorusani w błocie, przedzieracie się przez dżunglę.

 

 

XI

 

Polentini nie przesadzał. Już wielokrotnie coś takiego zdarzało się w historii. Nie inaczej było przecież z odkryciem Vilcabamby. W 1910 roku dosłownie o krok od jej zlokalizowania był Hiram Bingham – ten sam, który w rok później natrafił na ruiny słynnego Machu Picchu. Kilka miesięcy przedtem penetrował gęste zarośla poniżej Espiritu Pampa i dostrzegł tam resztki murów, lecz nie zainteresował się nimi, ponieważ wydały mu się zbyt mało okazałe. Zabrakło mu trzystu metrów, by dotrzeć do centrum Vilcabamba La Vieja – Starej Vilcabamby; gdyby się tam znalazł, na pewno nie miałby już wątpliwości, na jakie zabudowania się natknął. Stało się jednak inaczej. Zawrócił. Ten ostatni, brakujący odcinek przebył dopiero Gené Savoy w... 1964 roku! Tak – musiało minąć ponad pół wieku, by ktoś zdał sobie sprawę ze znaczenia tego ostatniego kroku. I by go w końcu zrobił. Inne odkrycie Savoya spotkał resztą dość podobny los. Opowiadał mi o tym Pedro Uscamayta Sanchez – następny niestrudzony poszukiwacz Paititi. Gdy w latach osiemdziesiątych, na dwudziestolecie odkrycia ruin Gran Pajaten, wysłano go wraz z oddziałem wojsk do Chachapoyas, żeby dokonać inspekcji, na miejscu napotkał tylko zwarty las. Ruin nie było; można było odnieść wrażenie, że ktoś je ukradł. Mimo to, po potwierdzeniu swej pozycji geograficznej GPS-em, gdy było jasne, iż „miasto musiało być gdzieś tuż, tuż obok”, zaczęto wycinać maczetami gąszcz. I dopiero wtedy poczęły się powoli wyłaniać mury. Okazało się, że oddział znajdował się w samym sercu zarośniętego miasta, które 20 lat wcześniej Savoy, ogromnym nakładem sił, starannie odsłonił i wykarczował.

 

 

XII

 

Nadal nie było pozwolenia na przekroczenie granicy parku narodowego Manu. Carlos Neunschwander – nestor poszukiwań Paititi (27 wypraw), który – by móc się z nami spotkać – z rodzinnej Arequipy przyjechał aż do Cuzco, próbował podtrzymać nas na duchu. – Może będziemy mieli szczęście i uda nam się wpłynąć na teren parku bez zezwolenia? – rozważaliśmy wspólnie.

 

 

XIII

 

Droga z Cuzco do dżungli dłużyła nam się niemiłosiernie. Krętą, pełną zaschłych kolein drogą bez nawierzchni, niekończącymi się serpentynami, w tumanach wciskającego się wszędzie rdzawego kurzu zjeżdżaliśmy w kierunku położonej w dole selwy. Tu w sposób najbardziej dosłowny kończyła się cywilizacja. Ostatnim jej przyczółkiem miała być Pilcopata – wioska w sercu dżungli w prowincji Madre de Dios, skąd łodzią rzeką Pini Pini mieliśmy ruszyć w nieznane. Jak daleko będziemy się jednak mogli zapuścić? Ten problem nadal pozostawał nierozstrzygnięty. Nadal nie mieliśmy glejtu, który zezwalałby nam na przekroczenie granicy parku. Z naszych wyliczeń wynikało, że do celu – do punktu oznaczonego krzyżykiem na mapie ojca Szeligi – zabraknie nam jakichś trzydziestu, najwyżej trzydziestu pięciu kilometrów. Czy mieliśmy się wycofać i potraktować ten wyjazd tylko jako rekonesans, jako rozpoznanie terenu przed przyszłym ostatecznym krokiem, czy też należało zaryzykować i iść do samego końca?
Oto dylemat. Nie rozstrzygaliśmy go na razie, jeszcze nie podejmowaliśmy żadnej wiążącej decyzji, choć serce – nie rozum – podpowiadało nam, iż powinniśmy przeć tak daleko, jak to tylko możliwe. Postanowiliśmy zobaczyć, jak się potoczą wydarzenia, z czym zostaniemy skonfrontowani w czasie rejsu rzekami Pini Pini i – jak dobrze pójdzie – nieco dalej na północnym wschodzie – Maestron.

 

 

XIV

 

Po kilkunastu godzinach szaleńczej jazdy znaleźliśmy się w całkiem innym świecie – w sercu rozedrganej setką dźwięków i kolorów selwy, puszczy, dżungli. Z urwisk wznoszących się po lewej stronie drogi spadały raz wąskie, kiedy indziej znów szerokie wodne kaskady, rozmywające w wielu miejscach wątły, rdzawy dukt, którym podążaliśmy ciągle i bez końca w dół, w dół, w dół. Pilcopata, miejscowość, o której tyle słyszeliśmy, zaskoczyła nas tym, że... była, a jednocześnie... że jej w zasadzie wcale nie było... Nie było to bowiem osiedle w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie miało żadnego konkretnego centrum, lecz składało się z wielu porozrzucanych chat z desek, blachy i dykty, poprzedzielanych najprawdziwszym lasem. Dżungla nie tyle zaczynała się tuż za rogatkami wioski, co... znacznie przed nimi. Selwa była tu dosłownie przed progiem każdego z domostw, a biorąc pod uwagę to, iż większość zabudowań wzniesiona była na palach, właściwie nawet... pod progiem.

 

 

XV

 

Gościny w Pilcopacie udzielił nam Abel Muniz – jak się w czasie pierwszej wspólnej kolacji okazało bliski znajomy ojca Szeligi. Od niego też zamierzaliśmy pożyczyć łódź na dalszą część podróży. Po euforii odczuwanej przez wszystkich, gdy wreszcie znaleźliśmy się w sercu tego żywiołu, który miał nas doprowadzić na sam próg wielkiej, wielowiekowej legendy, czekał nas tu wielki zawód. – Daleko nie dopłyniecie. Abel Muniz natychmiast sprowadził nas na ziemię. – W rzekach jest mało wody, mniej niż zwykle, bo w czasie pory suchej prawie w ogóle nie padało. Może, jak będziecie mieli szczęście, dotrzecie do granic parku, ale na pewno nie dalej. To wam gwarantuję. Bo dalej, moi drodzy, w tym roku w rzece są same kamienie. Jest po prostu susza. Jeśli chcecie tropić Paititi i El Dorado, będziecie musieli tu jeszcze powrócić. Byliśmy przybici i bardziej niż zawiedzeni. Nie chcieliśmy jednak dać za wygraną. Popłyniemy i zobaczymy – taki był nasz werdykt. Przekonamy się na własne oczy, co się da zrobić. A nawet jeśli z któregoś miejsca będzie trzeba zawrócić, to, co ujrzymy, będzie stanowiło niepowtarzalne doświadczenie.

 

 

XVI

 

Łódź była długa. Musiała taka być. Lżejszą i mniejszą w ogóle nie dałoby się poruszać, bo Pini Pini okazała się rzeką pełną bystrzyn, progów skalnych, mielizn i zdradzieckich prądów. Być może, gdy jest więcej wody i gdy bardziej obfity nurt to wszystko przykrywa, płynie się nią szybciej i łatwiej. Nam jednak szło bardzo opornie. Silnik męczył się, warczał i co chwilę trzeba było wyciągać go z wody. Wtedy w ruch szły wiosła i długie, grube żerdzie, służące do odpychania łodzi od dna i podpierania jej po bokach. Załoga dwoiła się i troiła. Słońce paliło, a przed oczami rozlewała się czarna, mdląca mgła. Żeby odciążyć łódź, z bagażem na plecach wyskakiwaliśmy do wody albo na brzeg. W tym czasie łódź była przepychana przez skalne progi albo ciągnięta przy pomocy długich lin przytwierdzonych do jej dziobu. Jak oporny, znarowiony koń, którego nie sposób dosiąść, którego trzeba prowadzić za uzdę..
Po obu stronach rzeki wznosiła się nieprzebyta puszcza. Tak – wznosiła się, to najtrafniejsze określenie. Nie porastała bowiem bezkresnej równiny jak w dolnym biegu Amazonki, lecz pięła się po niezwykle stromych zboczach, które raz rosły w górę, za chwilę znów, jak na złamanie karku, opadały w dół. Jak zęby gigantycznej, niekończącej się piły, jak kolce na desce fakira.
Nie, nie mogło być mowy, żeby tędy można było przebijać się pieszo. A na pewno już nie tam, gdzie by się chciało. Najwyżej tam, dokąd teren by pozwolił i dokąd sam by poprowadził. Jakimś łagodniejszym skłonem, jakąś bardziej dostępną przecinką.

 

 

XVII

 

Ta sprawa długo nie dawała mi zresztą spokoju. Rozmawialiśmy o niej w czasie spotkania z Carlosem Neunschwanderem w Cuzco. Bo jak to możliwe, by w tak niegościnnym terenie i tak w skrajnie niesprzyjających warunkach mogło gdzieś tutaj istnieć jakieś duże, zaginione miasto? Przecież – co widać na pierwszy rzut oka – to obszar, który... w ogóle nie nadawał się do zamieszkania! Neunschwander miał na to dwie odpowiedzi. Po pierwsze – w przeszłości – jeszcze kilkaset lat temu – na terenie tym panowały znacznie bardziej gościnne warunki. Puszcza była mniej gęsta i znacznie mniej wilgotna; była bardziej przyjazna dla ludzi. Mówią o tym studia sedymentologiczne – badania osadów, które odkładają się przez wieki. Po drugie – z rejonu Cuzco wiodło w te strony kilka dróg Inków. Nie mogły przecież wieść w pustkę, ku niczemu, bo nie byłoby powodu, żeby je budować. A jednak istniały. Co do tego nie mogło być najmniejszych wątpliwości. Czyli – dokądś prowadziły. Pytanie. dokąd?

 

 

XVIII

 

Neunschwander nie miał wątpliwości: Właśnie do Paititi. Ale czy rzeczywiście? Co ciekawe, na temat inkaskich dróg mających biec do Paititi, wypowiada się nawet jeden dokument, który odnaleziono w Watykanie. Pochodzi z centralnego archiwum Towarzystwa Jezusowego („Historia Peruana”, strony 38, 38v i 39), a na jego treść składa się relacja ojca Andresa Lopeza – jezuity i Kastylijczyka, ówczesnego rektora Kolegium Jezuitów w Cuzco, który w końcu XVI wieku miał ponoć dotrzeć do miasta Paytiti i wkraść się w łaski tamtejszego władcy. O zdarzeniu tym informuje ówczesny generał zakonu – Claudio Aquaviva, a adresatem tej informacji jest sam papież. Jak wynika z opisu ojca Andresa Lopeza, Paytiti było miastem bardzo pięknym i monumentalnym, a „wiele ścian tamtejszych budynków było pokrytych złotem”. O jego istnieniu dowiedział się od kilku Indian, którzy przybyli stamtąd do Cuzco, a następnie zaprosili do odwiedzenia ich królestwa. Powodowany ewangelizacyjną gorliwością ojciec Lopez podjął taką podróż („10 dni drogi z Cuzco”), a to, co zobaczył i doświadczył, przekroczyło jego najśmielsze oczekiwania. Bogactwa i obfitość złota, które ujrzał u celu podróży, kazały mu przypuszczać, iż dotarł do legendarnego El Dorado, a jezuici spekulowali nawet, że jeśli uda im się zagarnąć zgromadzony tam złoty kruszec, to w Cuzco wzniosą katedrę ze szczerego złota...

 

 

XIX

 

Czy zatem Paititi naprawdę znajdowało się za którymś z otaczających nas łańcuchów górskich? Czy cierpliwie czekało na swego odkrywcę (odkrywców?), by stać się tak słynne jak Machu Picchu? Mimo napięcia i wysiłku, które towarzyszyły naszej żegludze, przed tego rodzaju myślami nie mogliśmy się opędzić. Chcieliśmy dotrzeć jak najdalej i to jak najprędzej, by do miejsca oznaczonego na mapie zbliżyć się prawie na wyciągnięcie ręki. Jednak wody pod kilem łodzi wciąż ubywało. Muniz nie przesadzał, wiedział, co mówi. Już więcej przedzieraliśmy się usianym olbrzymimi głazami brzegiem, niż płynęliśmy. Przybywało kolejnych przebytych progów skalnych i coraz węższych, rzecznych zakoli. Jakbyśmy jednak nie zamykali oczu, coraz jaśniejsze się stawało, że nasza żegluga zaraz się kończy, bo przecież nie mogliśmy jej doprowadzić do absurdu i wziąć łodzi na ramiona. Dopłynęliśmy do usianej jasnymi kamieniami plaży i tu rozbiliśmy obozowisko. Wody było tu już tylko po łydki, nie było sposobu, by płynąć dalej. Za kilkaset metrów (sternik pokazywał nam to miejsce) znajdowała się granica parku narodowego Manu. Nie była jakoś specjalnie oznaczona. Nie było żadnego szlabanu ani budki strażnika. Po prostu – jaśniejsza łacha piachu pośrodku nurtu rzeki. Nic więcej. Gdyby w rzece było więcej wody, można by popłynąć dalej.

 

 

XX

 

Co teraz? Nosy mieliśmy zwieszone na kwintę. A więc klęska, niepowodzenie. Będziemy musieli się cofnąć z samego progu. Gdyby pluciem można było choć w połowie wypełnić rzeczne koryto, to pewnie byśmy pluli bez opamiętania. Ale, niestety, nie tędy droga. Tu tylko przenocujemy i... będziemy musieli się obejść smakiem. A jutro – odwrót. Spływ tym samym skalno-kamiennym slalomem, z tą tylko różnicą, że tym razem w dół rzeki...
Było już blisko zmierzchu. Zebraliśmy więc chrust na ognisko i wybraliśmy pnie drzew, między którymi można było rozpiąć hamaki wraz z otulającymi je w całości moskietierami. Załoga łodzi podgrzewała na ogniu jedzenie, które zabraliśmy ze sobą z hacjendy, a my puściliśmy w ruch wszystkie antykomarze repelenty. Żeby w nocy nie dać się zagryźć żywcem.

 

 

XXI

 

To była niezwykła noc. Ktoś powie – wszystkie noce w dżungli są niezwykłe. To prawda. Ale ta, proszę wierzyć, była jeszcze bardziej szczególna i niepowtarzalna. Dlaczego? Francisco, nasz przewodnik i sternik, doskonale rozumiał panujące nastroje. Wiedział, jak bardzo nam zależy, żeby wpłynąć w głąb parku narodowego i dotrzeć do miejsca zaznaczonego na naszym planie.
Teraz za wszelką cenę chciał nas pocieszyć i przekonać, że wcale nie jest aż tak źle, jak się nam wydaje. Że – na dobrą sprawę – mogło być znacznie gorzej. – I tak dopłynęliśmy dalej niż można by się spodziewać – przekonywał. – Przy tak niskim stanie wody zwykle łódź dociera o jakieś pięć katarakt niżej. Jesteśmy w sercu dżungli. Od miejsca, które was interesuje, dzieli nas nie więcej niż dwadzieścia pięć kilometrów rzeką, następnie kilka kilometrów przedzierania się przez puszczę... Wiecie już, jak wygląda tutejsza dżungla. Zebraliście bardzo ważne doświadczenia. Jak będziecie chcieli tu jeszcze kiedyś wrócić i znów spróbować szczęścia, nic nie stoi na przeszkodzie...
Zaproponował, byśmy – właśnie z myślą o przyszłości – wypili wywar z ayahuaski: halucynogennej rośliny, która – zdaniem Indian – pozwala wejrzeć w przyszłość. Ayahuascę zmieszaną z la chacruną i toe – dwiema innymi roślinami halucynogennymi z dżungli – miał w niewielkiej buteleczce. Nie protestowaliśmy. Przeciwnie. Byliśmy zachwyceni, że ktoś chce nas odciągnąć od czarnych myśli, które kłębiły się w naszych głowach. Zasiedliśmy w kręgu wokół ogniska.

 

 

XXII

 

Ayahuasca. Banistopteris caapi. Nazwę tę doskonale znałem. Szczerze mówiąc – nie tylko nazwę, bo już kilkakrotnie piłem wywar z tej rośliny i teraz dobrze wiedziałem, czego się mogę spodziewać. To roślina bardzo ważna dla Indian. Jedna z najważniejszych. Dzięki rytuałowi picia sporządzonego z niej magicznego wywaru indiańscy szamani – jak twierdzili. zyskiwali wgląd i dostęp do innych światów, rzeczywistości, wymiarów... Ayahuasca powodowała różne omamy słuchowe i wzrokowe, i przez całe stulecia tubylcom w dżungli w pewnym sensie zastępowała... telewizję! Można nawet powiedzieć, że była to telewizja supernowoczesna, taka, jakiej my jeszcze nie mamy. Obrazy bowiem transmitowała wprost do mózgów odbiorców, na dodatek – każdy odbierał swój własny ayahuaskowy program: akurat ten, który w danej chwili był mu potrzebny, którego pragnął i oczekiwał. Wpatrując i wsłuchując się w ayahuaskowe wizje, Indianie potrafili objaśnić sobie cały wszechświat i rządzące nim mechanizmy, a obrazy, które wtedy odbierali, swą intensywnością i sugestywnością często przewyższały to, z czym obcowali na co dzień, przez co stawały się dla nich bardziej rzeczywiste niż... sama rzeczywistość!

 

 

XXIII

 

Francisco wyciągnął flet i w blasku ogniska grał zawodzącą i dziwnie przykuwającą uwagę melodię. Było to hicaro – hymn ayahuaski: pieśń, która miała nam ułatwić wejście w magiczny kontakt z tą przedziwną rośliną, mającą wprowadzić nas do swego niezwykłego uniwersum. Wiedziałem, że to, co miało się stać, zaraz się zacznie i że nic nie jest w stanie już tego zatrzymać. Zastanawiałem się, co to takiego będzie... Właśnie – co?... Co tym razem...? Aż nagle... W jednej chwili znalazłem się po drugiej stronie. Rzeczywistość w tym momencie ożyła, stała się jakby magmowata, jakby gumowa, oddychająca – jakby od wnętrza, od środka, wypełniał ją powolnie przelewający się ocean o konsystencji świeżo ugotowanego kisielu. Wszystko wokół zaczęło się jarzyć i iskrzyć. I wszędzie pojawiły się złote nici, które oplatały ludzi, rośliny, zwierzęta. Właśnie. Zza drzew zaczęły się wyłaniać przeróżne stworzenia. Niektóre z nich znałem, inne zaś były jakimi – przedziwnymi hybrydami, z którymi stawałem oko w oko po raz pierwszy. Wszystkie były wykonane z lśniącego, jasno świecącego kruszcu, jakby ze złota. Podobnie rośliny. Miały złote liście, złote łodygi, złote owoce. A wszystko to oplatały złote, jasno jarzące się wstęgi i girlandy. Nagle poczułem się tak, jakbym był gościem w złotym ogrodzie, w Coricanchy – Złotej Zagrodzie, w królestwie Złotego Króla...

 

 

XXIV

 

...jakbym był w El Dorado... Dosłownie! – Tak właśnie było! – mówiłem z przejęciem. – Do teraz nie mogę się z tego otrząsnąć. Wrażenie było niezwykle silne. Niesamowite. Te obrazy nadal mam przed oczami. Jak żywe. Następnego dnia, zwijając obóz, każdy relacjonował swe ayahuaskowe doznania. Wszyscy byli pod niemałym wrażeniem tego, co widzieli i czego doświadczyli. Ayahuasca pokazała, jak wiele warstw może mieć rzeczywistość, jakie mnóstwo skrywa się pod jej codzienną powłoką. Wystarczy łyk tajemniczej substancji, a rzeczywistość nagle ujawniała swoje drugie dno i swą zaskakującą podszewkę. Odtąd już nigdy nie możesz być pewny właściwie niczego: co ci się wydaje, a co jest rzeczywistością. Kiedy śnisz, a kiedy twardo stąpasz po ziemi. Albo – płyniesz łodzią.

 

 

XXV

 

W dół swego biegu Pini Pini szalała. Dopiero teraz ujawniła swoje prawdziwe oblicze. Mimo płycizn nurt był wartki i co chwilę dnem łodzi szorowaliśmy o kamienie, a na skalnych progach, za każdym razem gdy dopływaliśmy do krawędzi, na chwilę zawisaliśmy w powietrzu, a potem przez ułamek sekundy odbywał się lot ku wielkiej niewiadomej (co się za chwilę stanie?), lot przez pustkę...
Sternik i wioślarze dokonywali cudów. Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego łódź musiała być aż tak duża i aż tak potężna. Gdyby nie to, przy którymś skoku niechybnie poszłaby w drzazgi, a my – skąpani w pieniącej się topieli – zostalibyśmy rozbitkami. Na szczęście nic takiego się nie działo. Płynęliśmy szybko. Było jasne, że przy takim tempie najpóźniej na wieczór będziemy w Villa Carmen. na hacjendzie Abela Muniza. Koniecznie chciałem się z nim podzielić swoimi wrażeniami. Byłem ciekaw, co on na to wszystko powie... Cały czas nurtowała mnie bowiem ta sama myśl: to „jakbym był w El Dorado”. Przed oczami stawały mi niezwykle sceny, które wczorajszej nocy tak niespodziewanie odsłoniła przede mną ayahuasca. Czyż by? Czyżbym natknął się tu na bardzo ważny ślad, tłumaczący wiele rzeczy, które do tej pory tak trudno było wyjaśnić? Czyżby El Dorado było tylko ayahuaskową wizją, która od stuleci pojawiała się przed oczami Indian? Czyżby tu właśnie tkwiło źródło tego wielowiekowego mitu, który tak długo, na próżno, ścigany był przez konkwistadorów, a później historyków? Czyżby El Dorado istniało tylko w umysłach i w rzeczywistości było jedynie stanem umysłu po wypiciu tego samego gorzkiego napoju, który my piliśmy wczoraj?

 

 

XXVI

 

Ten pomysł przypomniał mi pewną rozmowę, którą na kilka dni przed naszym wyjazdem z Limy do interioru odbyłem z Felipe Mirezem – słynnym peruwiańskim chirurgiem onkologiem, jednocześnie – cenionym ezoterykiem i badaczem przeszłości. Przyznałem mu się, po co się wybieramy w dorzecze górnej Madre de Dios, na co on się tajemniczo uśmiechnął. – Niczego nie znajdziecie – powiedział po chwili. – Szkoda fatygi. Na dobrą sprawę moglibyście w ogóle się nie ruszać z Limy. Będziecie tuż, tuż Paititi, a go nie dostrzeżecie. To jest całkiem inne miasto, niż wam się wydaje. Wszystko jest tam inne. Ludzie jeszcze nie dorośli, żeby je odkryć... – Skąd pan to wie? – Skąd wiem? Bo ja tam byłem... Wiele razy... Udaję się, ilekroć trafiam na wschodnie stoki Andów. I za każdym razem jestem podobnie oczarowany. I przez mieszkających wokół Indian zobowiązany do zachowania tajemnicy...

 

 

XXVII


Mirez nie chciał powiedzieć niczego więcej. Po tych kilku zdaniach zamknął się w sobie i za wszelką cenę próbował zmienić temat. A ja oniemiałem, bo oto miałem przed sobą poważnego, powszechnie szanowanego człowieka, który twierdził, iż był tam, dokąd my mieliśmy się wybrać; który utrzymywał ponadto, iż udaje się tam tylekroć, ile razy ma na to ochotę... Teraz zaczynałem rozumieć, co mógł mieć na myśli... Wszak jego słowa, których znaczenie poprzednio nie do końca pojmowałem, w rzeczywistości idealnie pasowały do pomysłu, iż El Dorado to halucynogenna, złotawa wizja, wywołana wywarem z ayahuaski. Można być tuż obok Paititi i go nie dostrzec... Można by, na dobrą sprawę, w ogóle nie wyjeżdżać z Limy... Przypomniałem sobie też ceramikę Indian Shipibo, przedstawiającą tak zwanych złotych ludzi, mających – zgodnie z ich mitologią – zamieszkiwać El Dorado: pękate antropomorficzne naczynia, w ciepłych żółtych barwach, poprzetykane takimi samymi nićmi, liniami i girlandami, które nie dalej jak wczoraj sam miałem przed oczami po wypiciu napoju z ayahuaski... Właśnie, Shipibo... Znakomici szamani-zielarze. Niezrównani mistrzowie ceremonii picia ayahuaski. Obok Kampów najlepsi na świecie „ayahuasqueros”.

 

 

XXVIII

 

Muniz, z którym po dotarciu do Villa Carmen odbyłem długą, męską rozmowę, oponował. Zbladł bardzo wyraźnie, gdy usłyszał, co mówię i do dziś nie wiem dlaczego: czy dlatego, iż był to aż tak wielki absurd (czy to jednak wystarczający powód, żeby blednąć?), czy też dlatego, że zbyt blisko dotarłem do prawdy, która dla niego od dawna mogła być oczywista... Nie, to niemożliwe – perorował. – To nie może być prawda. Jego zdaniem Paititi nie było ani wizją, ani fantasmagorią, lecz ukrytym miastem w dżungli, gdzieś tu, nieopodal – miastem z krwi i kości. Jak inaczej tłumaczyć doniesienia, które na ten temat znalazły się w historycznych kronikach, a nawet w archiwach Watykanu?
To jednak – teraz ja mówiłem – wcale nie jest przekonujący argument, bo Kościół, jak nikt inny, był zainteresowany w kontynuowaniu konkwisty. Dlatego mit o Złotym Mieście i Złotym Królu był mu bardzo na rękę. Nie można wykluczyć, że – aby go podtrzymać i uwiarygodnić – niejednokrotnie uciekano się także do mistyfikacji: iż do papieża wysyłano dokumenty, które niekoniecznie odzwierciedlały stan faktyczny, a były jak najbardziej zgodne z „wishful thinking” kleru działającego na pierwszej linii kolonizacji...

 

 

XXIX

 

Potem nastąpiło jeszcze jedno zdarzenie, które dało mi wiele do myślenia. W Cuzco (wracaliśmy dokładnie tą samą trasą, którą udawaliśmy się nad Pini Pini) na ulicy, gdy już przygotowywaliśmy się do odlotu do Limy, niespodziewanie zaczepił mnie indiański huaquero, oferujący złotą statuetkę, pochodzącą podobno z samego... Paititi. Była to ewidentna, niezdarna podróbka, co było widać na pierwszy rzut oka. Ponadto statuetka przedstawiała motyw powszechnie znany jako wytwór kultury Chimu z północy Peru. Fałszerstwo było więc tyleż ordynarne, co nieudolne. Bo jak właśnie taka figurka mogła pochodzić z dorzecza Madre de Dios? Wziąłem na spytki owego Indianina. Po kilku zdaniach wygadał się, iż dobrze zna Abela Muniza. O resztę pytać już nie musiałem. Najwidoczniej nasz gospodarz z Villa Carmen tak bardzo przejął się tym, co ode mnie usłyszał, iż wysłał za nami tę oto współczesną staroć, żeby zasiać w nas przypuszczenie, iż Paititi jednak istnieje, a nie jest tylko halucynacją i fantasmagorią... Co go do tego skłoniło?... Dlaczego tak czynił?
Im dłużej nad tym się zastanawiałem, tym bardziej dochodziłem do wniosku, iż być może – mimo pozornego niepowodzenia, tam, nad górną Pini Pini udało się nam dotrzeć do sedna sprawy, do źródeł wielkiego mitu. Tłumaczyłoby to fakt, iż przez pięćset lat, mimo tylu starań i tylu wysiłków, miasta tego nie udało się wytropić i zlokalizować. Że za każdym razem, gdy komu. wydawało się, iż je ma już na celowniku, że złapał je za rękaw, ono jednak w ostatniej chwili znikało, wymykało się i niespodziewanie rozpływało się w niebycie. A Abel Muniz – cóż – pewnie wolałby, żeby było inaczej: żeby do Pilcopaty wciąż przybywały coraz to nowe wyprawy i za każdym razem wypożyczały od niego długie, ciężkie łodzie. jedyne w okolicy mogące stawić czoła wirom Pini Pini...

 

 

XXX

 

Po powrocie do Europy zrobiłem jeszcze pewien eksperyment. W Internecie, na stronach poświęconych mitowi El Dorado, odnalazłem mapkę, na której przedstawiono zasięg występowania mitu o Złotym Mieście i Złotym Królu. Potem, w ten sam sposób, znalazłem mapę, na której ukazany był zasięg występowania trzech roślin – ayahuaski, la chacruny i toe: tych, które wchodzą w skład magicznego wywaru. Następnie, po sprowadzeniu do tej samej skali, obie mapki nałożyłem na siebie. Kliknąłem. I co się okazało? Tak jak przypuszczałem, obie mapy prawie idealnie pokryły się ze sobą. Tam, gdzie był wywar, tam był mit. Dokładnie i precyzyjnie. Przypadek?