Piaszczyste plaże z rzędami palm w zatokach pomiędzy zielonymi wzgórzami. Orzeźwiające prądy z rzek i wodospadów łagodzące żar z nieba. Do tego spokój, cisza i lenistwo miasteczka Capurganá. Jego nazwa jest ledwie rozpoznawalna, ale to jeden z punktów przesiadkowych w podróży pomiędzy Północą a Południem.
Dostępny PDF
Każdy, kto wędruje lądem z Ameryki Północnej do Południowej, zatrzymuje się w Capurganá, by zamienić samolot na motorówkę lub jacht na statek towarowy. W moim przypadku była to przeprawa z Panamy do Kolumbii – pomiędzy krajami, których mimo sąsiedztwa i wspólnej historii nie łączy żadna droga. Wzdłuż granicy ciągnie się za to niewielkie pasmo górskie spowite gęstą puszczą poprzecinaną licznymi rzekami, czyli nieprzebyte hektary przesmyku Darién. Stanowi on wyzwanie, którego czasami podejmują się znani podróżnicy, a na co dzień – kolumbijscy przemytnicy kokainy i nielegalni emigranci z Ekwadoru.
Nie należę do żadnej z tych grup, więc zdecydowałem się na przeprawę wodną. Typowy scenariusz zakłada: dostać się motorówką (dwanaście godzin) lub samolotem do Puerto Obaldía – ostatniej osady w Panamie goszczącej między innymi posterunek graniczny, a następnie przepłynąć w piętnaście minut do Capurganá, gdzie z kolei można otrzymać kolumbijską pieczątkę wjazdową w paszporcie. Potem można się załadować na kolejną motorówkę i za dwie godziny być w Turbo. A to miasteczko jest już połączone siecią dróg z całą resztą Kolumbii.
WAKACJE ZDOBYWCÓW
Podręcznikowy przykład bezludnej wyspy. Słynnego przesmyku Darién nie trzeba wcale zdobywać. Można tu po prostu odpoczywać, przy okazji susząc pranie – jak na zdjęciu obok.
SPANIE TANIE NIESŁYCHANIE
Bez prądu, ale z wodą, drzewami guajawy, palmami kokosowymi i kakaowcem – willa w dżungli za sto złotych miesięcznie.
KONIOBUS
Takim transportem zbiorowym można dojechać do wodospadów El Cielo – Niebo.
ODPOCZĄĆ W CAPURGANÁ
W Miramar – niewielkim porcie na karaibskim wybrzeżu Panamy, a jednocześnie jednej z ostatnich miejscowości, do których dociera droga, udało nam się wpakować na niewielki kuter towarowy. Sandra, która podróżowała ze mną, jest Meksykanką i dzięki swoim korzeniom nahua była uznawana wszędzie za tutejszą. Bardzo nam to pomogło, bo ze mną, białym, kapitan nawet nie chciał rozmawiać. (Jakby ktoś miał wątpliwości: rasizm działa w dwie strony!). Przywiązaliśmy rowery na dach przeładowanego statku i po kolejnych dwóch dniach oczekiwania w porcie wyszliśmy w morze.
Codziennie odwiedzaliśmy kilka wysp archipelagu San Blas. W niewielkich porcikach mieszkańcy o surowych rysach czekali już na dostawę solonego mięsa, skrzynek coca-coli i puszek tuńczyka importowanych z Peru. To, co pozostało z poprzednich rejsów towarowych – zakrętki, butelki, plastikowe torebki – formowało szczelne pierścienie śmieci falujących na powierzchni wody wokół niemal każdej z wysp. Za drobną pomoc w rozładunku dostawaliśmy codziennie trzy posiłki. Codzienna gastronomiczna rzeczywistość za oceanem to nie langusty obłożone tropikalnymi owocami, tylko ociekający tłuszczem smażony kurczak i miska ryżu.
Rejs zajął nam tydzień. Dalej było już zgodnie z planem: kapitan wysadził nas w Puerto Obaldía, gdzie podbiliśmy paszporty, i następnego dnia znaleźliśmy się w Capurganá. Usiedliśmy w porcie, zapatrzeni na kołyszące się na falach rybackie łódki i nieco dalej – na otoczoną turkusem wód skalistą wysepkę. Zaraz ktoś się przysiadł, zagadał, no i wskazał drogę do kolumbijskiego biura migracyjnego. Ruszyliśmy wąską uliczką między kolorowymi maleńkimi domkami, wyłożoną koślawym kamieniem. Za chwilę mieliśmy w dokumentach kolejne pieczątki do kolekcji.
Byliśmy zmęczeni siedmioma dniami kołysania na falach, rozbijaniem namiotu po wyspiarskich portach. Jednocześnie coś nas w Capurganá urzekło. Popatrzyliśmy na siebie z pytaniem: to co, może odpoczniemy tu dzień czy dwa? Potem było: może jeszcze kilka dni? I znowu: a jakbyśmy dali sobie jeszcze z tydzień? Ostatecznie ruszyliśmy dalej dopiero po dwóch miesiącach.
Z DRZEWA NA ŚNIADANIE
Kawałki orzecha kokosowego plus cytryna, czyli lekkie śniadanie prosto z drzewa.
MUŁ ZNIESIE WSZYSTKO
Transport cennego cedrowego drewna. Z głębi dżungli do portu znoszą je muły.
BUJAJ SIĘ!
Radość i beztroska to nieodłączne aspekty wakacji na końcu świata, huśtawka w tym jeszcze pomaga.
NA HAMAKU LEŻY LEŃ...
W Capurganá czas upływa w takt wybijany kopytami mułów. Jedne zwożą znad morza kamienie na budowy domów, inne ściągają z gór cedry, które drwale, tam na miejscu, jeszcze w puszczy, tną na deski. Leżą one potem w stosach przy wydeptanych ścieżkach, uderzając wilgotnym zapachem czerwonego drewna. Raz w tygodniu zwierzęta zaprzęgnięte w dwukołowe wózki tuptają do portu. Przypływa tam z Turbo właściwie wszystko: od warzyw i mąki po piwo i ciastka. Miejscowych tragarzy nadzoruje wysoki czarnoskóry marynarz. Jest siwy, skóra ciasno oplata jego kościste ciało, a w ruchach objawia się siła, która nagromadziła się w nim przez lata wyczerpującej pracy. Potem dwukółki ruszają po kamienistych uliczkach, by rozwieźć towar po sklepach.
Capurganá nie jest połączona żadną drogą z resztą kraju, więc w miasteczku nie ma samochodów. Jedynym czterokołowym pojazdem silnikowym jest traktor, który zbiera śmieci z całej okolicy i wywozi na wysypisko zorganizowane za lotniskiem. A lotnisko to kawałek asfaltu, na którym lądują od czasu do czasu awionetki z Medellín.
Co można robić w takim miejscu przez dwa miesiące? Najprzyjemniejsza z aktywności w Capurganá to nicnierobienie. Położyć się w hamaku i napawać morską bryzą czy wilgotnym puszczańskim powietrzem, nasyconym mieszanką zapachów drzew, owoców i zwierząt. Patrzeć, jak o poranku w ogrodzie uwijają się od kwiatu do kwiatu maleńkie kolibry. Albo jak pstrokate tukany wyszukują czegoś do jedzenia między gałęziami drzewa guanabana, rodzącego wielki jak arbuz podłużny owoc o zielonej kolczastej skórce i białym, słodko-kwaśnym wnętrzu. Można też przewracać się z boku na bok i wsłuchiwać w szmer górskiej wody ciągnącej płytkim kamienistym strumieniem.
Jeśli komuś to nie wystarcza i musi koniecznie coś zrobić, niech podniesie się z hamaka, złapie za maczetę, wytnie odpowiednio długi bambusowy badyl i zrzuci jeden z kokosowych orzechów. Rozłupie, napije się orzeźwiającego mleczka i poje białego miąższu. To wystarcza na lekkie śniadanie, po którym można ewentualnie gdzieś pójść.
SPACER DO NIEBA
Najbanalniejszym rozwiązaniem będzie wędrówka na jedną z plaż. Pierwsza z nich leży na północ od portu. Jest piaszczysta, nieduża i ma na wyposażeniu kilka bambusowych restauracyjek i barków. Woda zaskakuje przejrzystością, a kilka rozrzuconych palm umożliwia schronienie się w cieniu. W niedzielę plażę zajmują miejscowi: zjawiają się tłumnie, gotują rosół z kury (sancocho) i organizują koncerty domorosłych raperów, zaprzęgając do działania głośniki, których wielkości i mocy nie powstydziłby się Woodstock. Plażowiczów nie jest tu zresztą dużo: większość z nich to stateczni mieszkańcy kolumbijskich metropolii, Bogoty i Medellín, rzadziej Cali, którzy do Capurganá wpadają na weekend czy tygodniowy urlop. Zdarzają się też kilkunastoosobowe grupy zagraniczne, które w miasteczku kończą lub zaczynają rejsy jachtowe po wyspach San Blas. Pojedynczo przyjeżdżają adepci nurkowania.
Na południe od miasteczka ciągnie się długa i już kamienista plaża. Wzdłuż niej prowadzi ścieżka udeptana w niskiej soczystej trawie, miejscami ocieniona zielenią, a miejscami wystawiona na bezlitosne promienie słoneczne. Po minięciu hotelików i willi wyglądających na opuszczone dociera się na kolejne plaże piaszczyste. Położone dalej od miasta, są niemal nieuczęszczane. Nurkując nawet blisko przy brzegu, wyposażeni w zwykłą maskę, z łatwością natrafimy na wielobarwne ryby wypływające spomiędzy skalnych załomów.
Idąc również na południe, dotrzemy do wodospadów El Cielo (Niebo). Mija się coraz rzadziej rozrzucone domy, otoczone kępami wysokich kwiatów o czerwonych kielichach, zwanymi flores del paraiso, czyli kwiaty raju. Przed chatami siedzą panie domu obierające maniok do obiadu, po drogach biegają roześmiane dzieci, a z przerośniętych głośników dudni salsa czy vallenato, ulubiony gatunek muzyczny północnej Kolumbii. W warstwie muzycznej króluje tu akordeon, w tekstach zaś facet, który jest nieszczęśliwie porzucany przez złą kobietę. Dalej droga ciągnie się wzdłuż lotniskowego asfaltu, po czym wpada w puszczę.
Spacer nad wodospady zajmuje jakieś dwie godziny, podczas których nieustannie przekracza się rzeki i strumienie, mija niewielkie bananowe poletka i muły ciągnące wspomniane już czerwone cedrowe deski. W bramie do Nieba „święty Piotr” zbiera po pięć złotych na dalsze funkcjonowanie biznesu i zezwala na kontynuowanie spaceru. Dalej można piąć się w górę strumienia w poszukiwaniu swojego ulubionego wodospadu. Można także zatrzymać się przy jednym z utworzonych na rzece naturalnych basenów i odpocząć od upałów w chłodnej wodzie. Po to zresztą nie trzeba maszerować aż do El Cielo, bo stawiki tworzą się i bliżej miasteczka, do którego płytkim krętym korytem spływa górska woda.
ŚMIECI W MIODZIE
W sąsiednim Sapzurro jest jeszcze spokojniej, i to pod każdym względem. Ludzie mają chyba mniejszą liczbę gigantycznych głośników. Do tego we wsi nie ma ani jednego motocykla (na ogół z podziurawionym tłumikiem). Zatoczka, chociaż sporej wielkości, ma bardzo wąskie wejście od pełnego morza, dzięki czemu fale są niziutkie, niemal jak na jeziorze. Korzystają z tego właściciele jachtów, którzy chowają się do Sapzurro na porę huraganów.
Można tam dostać się lądem – ścieżka wspina się na kopulasty pagór rozdzielający jedną zatokę od drugiej, jest to marsz na jakieś dwie, może trzy godziny. Szczyt nie jest specjalnie wysoki, ale wilgotność powietrza potrafi utrudnić oddychanie. Za kolejnym pagórem znajduje się miejscowość La Miel (Miód) – to już po panamskiej stronie granicy. Różnicę między tymi państwami zauważa się momentalnie: Panama, chociaż ekonomicznie bogatsza, w porównaniu do Kolumbii jest okrutnie brudna. Pierwsze, co zobaczymy za zieloną granicą, to stos śmieci piętrzący się w samym środku wioski.
Tutejszą plażę szczęśliwie ominął ten smutny los – i całe szczęście, bo trudno nie przyznać jej nadzwyczajnego uroku. Wydaje się, że w La Miel morze jest jeszcze bardziej turkusowe, a piasek intensywniej złocisty. Jedzenie natomiast – niemożliwie drogie, więc na ten nadgraniczny spacer warto zabrać własny prowiant.
MIĘDZY WSCHODEM
A ZACHODEM,
PÓŁNOCĄ I POŁUDNIEM
To wszystko? No nie, są jeszcze hektary puszczy, a w niej cuda i dziwy. Nieoczekiwane zielone polany pełne krów w Valle de los Ríos (trzy godziny drogi w błocie) czy farma La Paloma (trzy godziny w błocie dalej) – dla tych, co lubią zbawiać świat ekologiczną żywnością. Przez tydzień przypadła mi tam rola kucharza: trzy razy dziennie napalić w piecu, raz na dwa dni podlać sadzonki w szklarni, a poza tym bujać się w hamaku i moczyć w rzece. Na pole chodziło się właśnie rzeką, a dookoła w promieniu kilku godzin marszu nie było żywej duszy.
W Capurganá na przyjezdnego czeka bogata oferta noclegowa. Na każdym kroku niewielkie, domowe posada, gdzie bez problemu znajdzie się pokój za pięć do dziesięciu dolarów. Bardziej wybrednych czekają elegantsze hotele, z basenami, masażami i plażą pod nosem. Jako że zdecydowaliśmy się zostać na granicy Ameryk nieco dłużej, po kilku dniach poszukiwań udało nam się wynająć chatkę w lesie, w pół drogi między miasteczkiem a El Cielo. Bez prądu, ale z wodą, i za niewiele ponad sto złotych miesięcznie. W zestawie była rzeka, ogród z drzewami guajawy i mango, kakaowcami, bananowcami, a także strategiczne położenie przy turystycznej trasie (w soboty i niedziele wszyscy kupowali u nas lemoniadę).
Ta granica między Północą a Południem to bardzo ładne miejsce, nie tylko do przepłynięcia, przejścia czy przelecenia, ale też do... zasiedzenia, zapatrzenia, zasmakowania. Żyliśmy tam poza czasem (nawet dosłownie, bo podczas rejsu statkiem z Panamy rozbiłem telefon, a zegarka nie miałem). Zresztą, czy w takim otoczeniu naprawdę ważne jest, która godzina? O szóstej rano słońce wstaje, o siódmej wieczorem zachodzi... Tyle wiedzy o czasie w okolicach Darién wystarcza.
JAK PIES Z KOTEM
Tutaj nawet pies z kotem nie wchodzą w konflikty.