Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2018-01-01

Artykuł opublikowany w numerze 01.2018 na stronie nr. 62.

Tekst i zdjęcia: Agnieszka Mikulec, Zdjęcia: shutterstock,

Białe miasto u stóp wulkanów


Z wielu moich marzeń podróżniczych Ameryka Południowa była na pierwszym miejscu. Z wielu krajów tego kontynentu Peru stanowiło dla mnie jeden z najważniejszych. Z wielu miast peruwiańskich Arequipa okazała się najciekawsza.

Dostępny PDF
W wersji PDF artykuł jest wyświetlany dokładnie tak jak został wydrukowany. Czytaj w PDF

 

Arequipa prezentuje się wspaniale o każdej porze roku czy dnia. Wieczorami można włóczyć się uliczkami, przysiąść na miejskich placach, zaglądać do restauracyjek i chłonąć uroki nocnego życie. W dzień – podziwiać niezwykłe położenie w otoczeniu trzech wulkanów: Pichu Pichu, Chachani i el Misti. Ten ostatni może wybuchnąć w każdej chwili, więc trzeba eksplorować miasto, dopóki jeszcze istnieje... Powszechnie uważa się, że nazwanie Arequipy Białym Miastem jest związane z niezwykłą architekturą starej części zbudowanej z sillaru – białego tufu wulkanicznego. Niektórzy sądzą, że kiedyś centrum zamieszkiwali głównie biali i stąd taka nazwa.

 

MARIA ŚWIETLISTA

Katedra (Catedral basílica de Santa María) jest najlepiej oświetlonym obiektem w mieście i najdłuższą budowlą na placu Głównym Arequipy.

ELEGANT NA ZEBRZE

Krawat, szykowny kapelusz, nieodzowny gwizdek – to atrybuty najpopularniejszego peruwiańskiego policjanta. Tylko zakurzone buty podpowiadają, ile czasu spędza na ulicy.

PERŁA Z LAMUSA

Najbardziej niewiarygodne w historii z tymi schodami Eiffela jest to, że zostały znalezione przez właścicielkę restauracji na... złomowisku.

 

NOCE I DNIE

 

Mieli rację ci, którzy uznali, że historyczne centrum Arequipy powinno zostać wpisane na listę UNESCO, co też uczyniono w 2000 r. Dlaczego? Wystarczy stanąć na Plaza de Armas, czyli placu Głównym, jednym z najładniejszych w Peru. Zachwycają nie tylko budynki sakralne, ale również świecka architektura kolonialna. Bogato zdobiona z zewnątrz katedra zajmuje całą szerokość jednej strony placu i to stanowi o jej niezwykłości. Kontemplację walorów kościoła przerywają mi okrzyki dzieci. Uczniowie z różnych szkół postanowili zawalczyć o naszą planetę i zorganizowali przemarsz z plakatami nawołującymi do ochrony środowiska. Wykrzykują rymowane hasła, podskakują i śmieją się, a i chętnych do ich fotografowania pełno. Pewnie nie bez przyczyny właśnie w Arequipie zorganizowano taką akcję, bowiem w ostatnim czasie słychać głosy o coraz większym zanieczyszczeniu Białego Miasta przez spaliny i niekontrolowanym rozroście zabudowy. 

Długo przemierzam urocze uliczki i podziwiam siedziby dawnych patrycjuszy, zamienione teraz na biblioteki, galerie, budynki administracyjne. Momentami czuję się jak w Andaluzji, gdy widzę pięknie rzeźbione portale, wchodzę przez masywne, drewniane wrota na szerokie dziedzińce, przyglądam się murom i zauważam precyzję robotników, którzy mozolnie układali prostopadłościany z sillaru. Ten rewelacyjny materiał i beczkowate stropy doskonale sprawdzały się na terenach sejsmicznych, na których powstała Arequipa. 

W czasie mojej wędrówki trafiam do ciekawej restauracji Zig Zag, a tam nie mogę oderwać wzroku od spiralnych, metalowych schodów, które łączą dwie kondygnacje lokalu. Okazuje się, że są one autorstwa Gustawa Eiffela! Poznaję też niezwykle zabawnego, starszego stróża porządku, który już dwukrotnie zdobył tytuł najpopularniejszego policjanta w Peru. Swoją pracę – kierowanie ruchem – wykonuje z odpowiednią dawką humoru. Gdy zatrzymuje samochody, niemalże śpiewająco zwraca się (nie wiedzieć czemu) do pieszych przechodzących przez pasy: – Piano, piano. Kiedy dowiaduje się, że jestem z Polski, krzyczy radośnie: – Viva Polonia! 

Wieczorem siadam na ławce przy Plaza de Armas. Na środku placu znajduje się fontanna, na której szczycie widać człowieczka w stroju hiszpańskiego konkwistadora z trąbką uniesioną do ust. Mieszkańcy nazywają tę postać El Tuturutu. Nie do końca wiadomo, czy to żołnierz hiszpański, czy wysłannik władcy inkaskiego Inca Mayta Capaca, czy też anioł strzegący miasta. Obserwuję nocne życie. Co jakiś czas błyskają flesze fotografów oferujących swe usługi szybko i na miejscu. Najczęściej z możliwości zamówienia wspólnej fotki korzystają zakochane pary. Policjanci upominają wchodzących na trawniki. Elegancko ubrany mężczyzna z aktorskim zacięciem próbuje ewangelizować siedzących na ławeczkach słuchaczy, a wokół kręcą się uliczni sprzedawcy przekąsek. 

Nasyciwszy oczy, zamierzam nasycić żołądek. Wybieram restaurację na jednym z dachów kamienicy, tuż przy katedrze. Zamawiam paprykę nadziewaną mięsnym farszem z dodatkiem pieczonych ziemniaków z serem – el rocoto relleno. Papryka jest okrągła i wygląda jak jabłko. Delektując się smakowitą potrawą oraz widokiem pięknie iluminowanej katedry i całego placu, przypominam sobie zasłyszaną niedawno legendę związaną z pałaszowaną właśnie kolacją. Pewien człowiek po śmierci ukochanej córki udał się do piekła, by uratować jej duszę. Pertraktacje z diabłem trwały długo, wreszcie stanęło na tym, że ojciec przygotuje danie, które zachwyci Lucyfera. Diabłu tak posmakowało el rocoto relleno, że oddał ojcu duszę córki.

 

W ZŁOTEJ KLATCE

 

Wchodzę na teren klasztoru św. Katarzyny i od razu czuję aurę tego miejsca, jakbym przeniosła się w czasie. Po przekroczeniu bramy próbuję wyobrazić sobie niepewność czy obawy, a może ciekawość wypisane na twarzach nowicjuszek, które wstępowały do zakonu, bo miały pecha lub szczęście urodzić się drugimi w kolejności córkami w najbogatszych hiszpańskich rodzinach. I nie wchodziła tutaj w grę motywacja religijna. Był to raczej rodzaj przywileju, ale też zabezpieczenia, na przykład gdyby rodzice zmarli, siostra zakonna mogłaby zaopiekować się rodzeństwem. Zdarzało się, że mąż zginął w czasie walk z Indianami, wówczas wdowa wstępowała do klasztoru, co chroniło ją przed napastliwymi atakami ze strony mężczyzn czy gwałtami. Za przyjęcie córki w progi zakonu rodzina płaciła duży posag, poza tym zdarzało się, że na jedną zakonnicę przypadły trzy służące, ale to dopiero po odbyciu nowicjatu, który przebiegał w spartańskich warunkach. Teoretycznie po trzech latach próby dziewczyna mogła zrezygnować, jednak nie było to mile widziane przez rodzinę. 

Zanurzam się w labirynt budynków nasyconych intensywnymi barwami kobaltu i rdzawej czerwieni: cele, uliczki, krużganki, placyki z fontannami, kaplice, a moja wyobraźnia wypełnia je kobietami. Widzę zasmucone oczy nowicjuszek, którym obcina się włosy, mniszki haftujące złotymi nićmi habity, które noszono w święta, 24-godzinne modlitewne czuwanie przy zmarłej zakonnicy w Sala de Profundis, służące wykonujące prace domowe, a wszystko w otoczeniu luksusu: pięknych porcelanowych zastaw, drogocennych tkanin czy religijnych obrazów. Można pokusić się o nazwanie klasztoru „złotą klatką”, ponieważ pomimo przepychu był to zakon kontemplacyjny, miejsce całkowitego odosobnienia mniszek, które żyły własnym życiem i do których nie docierały wieści ze świata spoza murów. 

To pulsujące bogactwem i tętniące swoistym rytmem miejsce udało się jeszcze zobaczyć Florze Tristán (babce Paula Gauguina), która w książce „Wędrówki pariaski”, zawierającej m.in. relację z wyprawy do Peru, opisała srebrne zastawy, pachnące przyprawami wypieki, koronkową pościel, lekcje gry na instrumentach i koncerty. Jednak w XIX w. papież zmienił regułę i nakazał, oprócz pozbycia się służby i przedmiotów zbytku, aby zakonnice skupiły się na wspólnotowości, nie tylko razem modliły się, ale przygotowywały posiłki i wspólnie je spożywały. Zmiana ta zostawiła wyraźne ślady w architekturze zespołu klasztornego. Można zobaczyć między innymi okopcone dymem duże kuchnie czy ascetyczne refektarze. 

Do klasztoru polecam przyjść po południu, by zobaczyć go za dnia, a potem zostać i poczuć jego magię po zmroku, prawie bez turystów. Puste zaułki, ciepłe światło stylizowanych lamp, cienie rzucane na kamienne uliczki, schody prowadzące donikąd (po zawaleniu się 2. piętra w czasie trzęsienia ziemi) i wszechobecna cisza, która każe zapomnieć, że znajdujemy się w centrum drugiego pod względem wielkości miasta w Peru.

 

MIASTO W MIEŚCIE

Kompleks klasztorny nie tylko przyciąga turystów historią i kolorystyką, lecz także zachęca do odkrywania uroczych zakątków, których próżno szukać w przewodnikach.

WEŹ TU I NIE KUP

Przystanki na górskich punktach widokowych są okazją do podziwiania przyrody oraz zakupienia pięknych, tradycyjnych tkanin.

 

DARY, A NIE OFIARY

 

W Arequipie nie można odpuścić sobie wizyty w Muzeum Satuarios Andinos. Po pierwsze, by zobaczyć zamarznięte ciało dziewczynki, nazwanej Juanitą. Po drugie, by dowiedzieć się o najnowszych teoriach badaczy na temat uśmiercania dzieci w imperium Inków. 

Dziecko zostało odnalezione przez przypadek w 1995 r. w czasie wyprawy na wulkan Ambato, którą kierował amerykański antropolog Johan Reinhard, a towarzyszył mu Peruwiańczyk Miguel Zárate. Ciało odnaleziono w lodowcu, który roztopił się pod wpływem wybuchu wulkanu i odkrył tajemnicę inkaskiego daru złożonego Matce Ziemi. Właśnie daru, a nie ofiary, co podkreślają współcześni uczeni, tłumacząc, że Inkowie definitywnie rozróżniali te słowa. Na przykład zabicie i złożenie lamy Matce Ziemi traktowali jako ofiarę, składaną bez woli podmiotu. Natomiast uśmiercenie dziecka to złożenie daru z życia w wyjątkowych sytuacjach, na przykład gdy przeczuwali jakiś kataklizm. 

Takie rytualne zabijanie nie było częstą praktyką, jak u Majów, którzy masowo uśmiercali, szczególnie pokonanych wojowników. Wybór danego dziecka był rodzajem przywileju i stanowił o prestiżu rodziny. Dzieci od 5 do 12–13 lat wybierali szamani, zwracając uwagę na te szczególnie uduchowione. Następnie brali je w opiekę i odpowiednio nimi kierowali, by osiągnęły wyższy stan świadomości i były przekonane o swej wyjątkowości. Wzbogacona o tę wiedzę udaję się do sal muzealnych z przedmiotami odnalezionymi w grobach Juanity i innych dzieci: ubrania, buty z trawy, rzadkie muszle czy figurki ze złota lub srebra. 

Na koniec wchodzę do mrocznej, chłodnej sali, w której spoczywa częściowo obłożone lodem ciało Juanity w szklanej obudowie niby w swoistym sanktuarium. Na podstawie wiedzy archeologów i antropologów próbuję sobie wyobrazić trudną drogę na szczyt wulkanu tej kruczoczarnej nastolatki, świadomej tego, co ją czeka. Niosła ze sobą woreczek-talizman, zawierający pierwsze obcięte włosy, paznokcie i wyschniętą pępowinę, której obecność świadczyła o tym, że Juanita była zdrowa, gdyż w przeciwnym razie podano by ją dziewczynce w czasie choroby. Pół roku przed śmiercią piła duże ilości chichy (lekki kukurydziany napój alkoholowy) i spożywała liście koki. Szyję owinięto chustą, by głowa nie opadła i twarz była zwrócona w stronę słońca. Dzieci były chowane w kraterach, by ich dusza mogła wejść w głąb ziemi, a potem na skrzydłach kondora została uniesiona do innego wymiaru. 

Dziewczynka zmarła na skutek uderzenia kamieniem w głowę, inne dzieci zostały uduszone, umierały z wycieńczenia (wyjście na duże wysokości) lub zamarzały. We włosach Juanity stwierdzono hormon stresu. Naukowcy twierdzą, że to raczej reakcja fizjologiczna niż strach, gdyż dziewczynkę wychowywano w przeświadczeniu, że jest szczególnie wybrana, a dzięki jej śmierci zostanie przywrócona równowaga na ziemi. Ze swoją europejską mentalnością, w dodatku z perspektywy człowieka XXI w., nie potrafimy zapewne pojąć takiego rytuału... Może Inkowie też nie mogliby zrozumieć w naszym świecie aborcji czy eutanazji?