Spoczywa na szczycie jednego z najgłębszych kanionów w Ameryce Południowej i wyżej niż Machu Picchu. Tutaj przybywają tylko prawdziwi poszukiwacze przygód i po kilku dniach wyczerpującej wędrówki spotykają się z absolutną ciszą tajemniczych ruin. Archeolodzy szacują, że zaledwie 40 proc. powierzchni Choquequirao zostało do tej pory odkryte.
Dostępny PDF
Na dojście do ruin tego miasta trzeba poświęcić od 3 do 5 dni, w zależności od tempa marszu i liczby noclegów. W planach jest projekt budowy kolejki linowej do ruin Choquequirao. Długość jej trasy nad imponującym kanionem Apurímac wyniesie 5 km, a pokonanie różnic wzniesień 1400 m ma zająć 15 minut. Ale na razie są to tylko plany.
Najczęściej uczęszczaną drogą jest dziś szlak prowadzący z wioski Cachora przez niewielkie osady Santa Rosa i Marampata. Trekking jest dość wyczerpujący. Wybrałam trasę nieco krótszą, jednak nie mniej męczącą – drogę z osady Kiuñalla.
KOLEBKA ZŁOTA
Na zielonym zboczu widać ruiny Choquequirao, którego nazwa pochodzi z języka kiczua i oznacza „kolebkę złota”. Miasto było naturalnie chronione przez swoje położenie (co widać na zdjęciu).
RYCZĄCY APURÍMAC
Głęboki i piękny, otoczony pasmem górskim Salkantay, kanion Apurímac – jednej z głównych rzek Peru. Jej burzliwe wody ryczą, rozbrzmiewając na zboczach, które sięgają tu 5000 m.
MURAL SKIEROWANY
NA PÓŁNOC
DOM HUGO I BYKI Z PUCARY
Do Kiuñalli kursują z Abancay zbiorowe taksówki. Wysiadłam z jednej z nich z dwoma plecakami, dla siebie i mojego potencjalnego przewodnika. Popołudniowa mgła spowijała nieliczne domostwa. Współpasażerka taksówki wskazuje dom Carlosa, który mógłby poprowadzić mnie do ruin. Budynek, tak jak inne we wsi, został zbudowany z cegły suszonej na słońcu. Jest zamknięty, wspinam się więc z powrotem po porośniętym zboczu do drogi i kieruję w stronę grupki kobiet. Po drodze pozdrawia mnie niski mężczyzna około czterdziestki. Ma na imię Hugo i okazuje się, że może mi pomóc.
Rozkładamy mój namiot obok jego domu. Zbliża się wieczór i robi coraz zimniej, wydaje się też, że niedługo zacznie padać. Hugo spogląda w niebo, patrzy jeszcze raz na mój namiot i śpiwór. Zaczyna zwijać wszystko z powrotem i mówi, że będę spała w domu. Sam go zbudował, mieszka w nim z żoną Bertą i córką Valentiną. Domostwo składa się z dwóch części – w osobnym budynku jest izba służąca jako kuchnia. A na dachu tkwią ceramiczne byki z Pucary – cudowny amulet, czyli figurki wyrabiane przez rzemieślników w indiańskich wioskach, szczególnie w Chepa Pupuja.
Byki zdobią dachy najczęściej w regionie Cusco, Puno i Apurímac. Przyjęło się nazywać je „bykami z Pucary”, ponieważ tam były początkowo sprzedawane i tam zdobyły największą popularność. Mają chronić gospodarstwa domowe, przynosić im szczęście i dobrobyt. Wskazane jest mieć dwa byki i krzyż między nimi. Ta kompozycja prezentuje andyjski dualizm: mężczyznę i kobietę, samca i samicę, ojca i matkę, a chodzi o to, aby małżeństwo mieszkające w takim domu cieszyło się wszelką pomyślnością. Mówi się też, że para powinna być jak byki silna i witalna. Do krzyża dodaje się jeszcze coś w rodzaju drabiny, co oznacza, że w całym swoim życiu małżonkowie powinni zbliżać się do siebie każdego dnia. A ponieważ małżeńskie życie musi składać się też z przyjemności, dlatego jest tam dzban cziczy (lokalny napój z kukurydzy zawierający niewielką ilość alkoholu).
Hugo szykuje mi pokój. Cała izba, niemal do połowy ścian, jest wypełniona kolbami kukurydzy – fioletowej, żółtej i o różnokolorowych ziarnach (w Peru występuje kilkadziesiąt odmian tego zboża). Odgarnia ją i robi trochę miejsca obok drzwi, aby zmieścił się materac. Oprócz kukurydzy w rogu jest jeszcze stos ubrań. Na ścianie wisi kabel z żarówką – prąd jest z baterii słonecznej.
W kuchennej izbie, na urządzonym w rogu palenisku, kobiety gotują kolację: zupę z południowoamerykańskiej odmiany świnki morskiej, zwanej też indiańskim królikiem. Przy ogniu zimno nie dokucza tak bardzo.
ABY WEJŚĆ, TRZEBA ZEJŚĆ
Budzą mnie na śniadanie. Przed drzwiami jest drewniany, śliski po deszczu podest, pod nim rów. Wychodząc nocą z latarką do wychodka, cały czas miałam na uwadze, by do niego nie wpaść. Podest służy zarazem jako grzęda dla kur. W kuchni Berta podgrzewa zupę, w termosie na stole czeka już herbata mate de muña.
Do południa utrzymuje się gęsta mgła. Nie widać sąsiedniego budynku, nie mówiąc o otaczających Kiuñallę górach i punkcie widokowym San Miguel. Idziemy do miejscowej knajpy – glinianej izby w jednym z domów. Gospodyni oferuje cziczę z kukurydzy, zawsze też ma coś ciepłego, np. gotowaną fasolę. Ale Berta woła nas na obiad. Na deser przygotowała mazamorra z białej kukurydzy.
Po obiedzie pakujemy ziemniaki, ser, prażoną kukurydzę, kupujemy makaron i chińskie zupki, które będą służyć jako przyprawa. Zaczynamy naszą wędrówkę do ruin Choquequirao. Dzisiaj planujemy dotrzeć na dno wąwozu i spać nad rzeką Apurímac, obok wiszącego mostu.
Opuszczamy wioskę i zaczynamy schodzić w beznadziejnym błocie. Niedługo jednak dochodzimy do wygodnej, suchej ścieżki. Od tej pory będzie nam stale towarzyszył widok na rzekę. Z tej wysokości wydaje się cieniutką jak nitka strużką.
Zeszliśmy siedem i pół kilometra. Na dnie wąwozu panuje zupełnie inny klimat. Nieco wyżej, nad urwistym brzegiem jest hacjenda San Ignacio, gdzie rosną owoce tropikalne. Gospodarstwo jest oazą wśród skalnych stoków. Nad rzeką wybudowano kempingową bazę sanitarną, jednak nie została oddana do użytku. Są sanitariaty, ale nigdy nie popłynęła w nich woda.
Słońce prześlizguje się po szczytach, aż wreszcie zostaje po drugiej stronie gór. Wąwóz okrywa się cieniem. Wszystkie góry wydają się pionowymi skalnymi ścianami. Nie mogę sobie wyobrazić, że jutro wejdziemy na jedną z nich, by iść dalej. Mamy zamiar nocować w namiocie, ale Hugo spotyka znajomych robotników pracujących po drugiej stronie rzeki przy naprawie zerwanych betonowych platform, które uzupełniają brak skalnej półki. Nazajutrz będziemy po nich przechodzić. Robotnicy mają nocleg w hacjendzie, więc my zajmujemy ich baraki. Rozpalamy ogień i gotujemy kolację.
CIEPŁO OGNISKA
Domy w górskiej wiosce Kiuñalla są zbudowane przeważnie z gliny. Na pierwszym planie wejście do ogniska domowego Hugo, Berty i Valentiny (na zdjęciu obok), gdzie czeka obietnica ciepłej strawy i bezpiecznego snu w zimne andyjskie noce.
SIOSTRA MACHU PICCHU
Wstajemy o trzeciej rano. Podgrzewamy przygotowaną wieczorem zupę. W nadrzecznych chaszczach chowamy namiot i śpiwory, by nie dźwigać ich niepotrzebnie. Po godzinie jesteśmy gotowi do drogi. Księżyc już zaszedł, dookoła totalna ciemność. Towarzyszy nam tylko światło latarek. Przechodzimy przez wiszący most na rzece Apurímac i wspinamy po zniszczonym przez skalne osuwisko betonie, dochodząc do szlaku wijącego się ostrymi zakosami. Podejścia są strome.
Tuż przed świtem gasimy latarki – nie wiadomo, na ile będą nam potrzebne kolejnej nocy. Z nastaniem brzasku widać, że idziemy brzegiem doliny tonącej we mgle. Czasami wyłania się rzeka, która została już głęboko w dole. Wspinamy się coraz wyżej, a temperatura spada. Wysiłek jest nagradzany imponującymi widokami oferowanymi przez kanion.
Na przeciwległej ścianie wąwozu, na niewielkim skalnym płaskowyżu widać od czasu do czasu Marampatę, niewielką osadę jakby zawieszaną pod niebem. Nieliczne domki są otoczone mozaiką uprawnych poletek. Prowadzi przez nią inny, dłuższy szlak do ruin, zaczynający się w Cachorze. U podnóża Choquequirao biwakuje kilka osób, które tamtędy przywędrowały.
Po czterech i pół godzinie marszu, pokonaniu ośmiu kilometrów zaginione miasto wyłania się z mgły i chmur, które wolno przesuwają się po sąsiednich stokach. Na szczycie cytadeli, na wysokości 3050 m n.p.m. i 1500 m nad głębokim kanionem rzeki, znajduje się platforma ceremonialna, a na stokach – pozostałości zabudowań.
Choquequirao miało wyrafinowany system nawadniający i akwedukty, które dostarczały wodę pitną. Mówi się, że było siostrą Machu Picchu z powodu strukturalnego i architektonicznego podobieństwa oraz położenia geograficznego. Ale z jakiegoś powodu Machu jest deptane przez prawie 4 tys. odwiedzających dziennie, a Choquequirao zostało zapomniane. Na razie pojawia się tu co dnia 40 osób. I w tym tkwi jego urok.
W 1909 r., dwa lata przed odkryciem Machu Picchu, był tutaj archeolog Hiram Bingham. Zagadką pozostaje, dlaczego nie docenił tego miejsca. Dla mnie i innych docierających tu zapaleńców to jednak szczęście. Prawdziwą nagrodą jest samotność w tych ruinach. Kompleks podzielono na sektory odpowiadające różnym częściom miasta, które miały określone funkcje. Pomiędzy nimi można wędrować z całkowitą swobodą.
BIAŁE LAMY Z KWARCU
Jestem zmęczona, wspinaczka dała mi się we znaki, ale Hugo mówi, że jeszcze musimy zejść i zobaczyć lamy. Nie wiedziałam, o jakie lamy chodzi, ale skoro trzeba zejść, to później trzeba będzie wejść. A na wchodzenie nie mam już siły. W takim razie Hugo proponuje, że weźmie mój aparat, pójdzie sam i zrobi zdjęcie, aby mi pokazać. Stwierdzam więc, że to naprawdę musi być coś interesującego, i zbieram siły do kolejnego wysiłku.
Schodzimy przez pół godziny, aż do punktu widokowego. Naszym oczom ukazuje się kilkadziesiąt tarasów uformowanych w stromym zboczu, a na nich postacie lam wykonane z białego kwarcu. Pięknie kontrastują z kamieniami tła. Mają prostą, schematyczną formę. I są ukrytym klejnotem wizyty w Choquequirao. Dla Inków lamy były bardzo ważne. Ze względu na to, że poruszają się z niezwykłą łatwością w wysokich górach, służyły jako środek transportu. Dostarczały też wełny, skór i mięsa, a ich odchody – opału.
Po ponad trzech godzinach schodzenia jesteśmy z powrotem na dnie kanionu. Zastanawiam się, jak ja mogłam wejść po tych stromiznach. Gotujemy zupę z tego, co nam zostało, czyli makaronu i ziemniaków. Mamy już dzisiaj za sobą 16 km ostrych podejść i zejść, a przed nami kolejne 7,5 km w górę, do Kiuñalli.
Pierwsze ostre podejście, jeszcze w świetle dnia, jest do hacjendy San Ignatio, gdzie częstują nas picarones – to rodzaj pączków smażonych w głębokim oleju, z tym że ciasto robi się z żółtych batatów. Zazwyczaj są podawane z miodem. To popularna popołudniowa przekąska przygotowywana i sprzedawana na ulicach peruwiańskich miast.
Szybko zapada zmrok. Nie potrzebujemy latarek. Przez cały czas towarzyszy nam księżyc. Przez wiele kilometrów tylko my, on i zarysowane jego światłem góry. Od czasu do czasu w oddali widzimy słabe światła Marampaty, która świeci energią zgromadzoną w bateriach słonecznych. Jesteśmy zmęczeni, zwłaszcza ja, z każdym krokiem coraz bardziej. Często siadamy i odpoczywamy, musimy wtedy rozmawiać, bo inaczej senność może nas pokonać. Wreszcie zaczyna się błotnisty teren, a to znak, że nasza wieś jest już blisko. Ostatkiem sił wykrzesanych nie wiem skąd, szurając noga za nogą w błocie, wypatruję nikłych świateł Kiuñalli.
Mam problem z wejściem do izby – ważne, by dobrze obliczyć kroki i nie zrobić żadnego nadaremno. Pijemy mate de muña, ręce mi drżą ze zmęczenia przy podnoszeniu kubka. Dziękujemy sobie nawzajem za wspólną wędrówkę. Świnki morskie spokojnie spacerują pod stołem.
O godzinie 4.00 rano zbiorowa taksówka sygnałem dźwiękowym daje znać, że oczekuje chętnych do Abancay.