Miesięcznik Poznaj Świat
Numer 2005-07-01

Artykuł opublikowany w numerze 07.2005 na stronie nr. 52.

Tekst i zdjęcia: Roman Warszewski,

Niebo na Ziemi

OTO TAJEMNICA DOLINY URUBAMBY

Miejsce jest niezwykłe. Ciągnąca się przez prawie sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od smaganej porywistymi wiatrami doliny Cuzco dolina Urubamby była rolniczym zagłębiem Inków. Bardzo tu dużo słońca, mało mroźnych wiatrów, jest żyzna gleba i sporo wody. Na górskich stokach do dzisiaj wznoszą się najdoskonalej uformowane uprawne tarasy. Słowem, istny śródandyjski raj na Ziemi. Ale nie tylko. Teraz okazuje się, że także i... niebo.

 

Machu Picchu – zaginione miasto Inków w zachodniej części doliny Urubamby...

...widziane z górującego nad nim szczytu Wayna Picchu, przypomina lecącego ptaka o szeroko rozpostartych skrzydłach (dziób w prawym górnym rogu, ogon – w lewym dolnym).

Zabudowania dawnego Pisac we wschodniej części Świętej Doliny.

 

I

 

Zawsze zastanawiałem się, dlaczego właściwie Inkowie określali to miejsce mianem Świętej Doliny. Czy piękny krajobraz i nadzwyczaj sprzyjający klimat były ku temu wystarczającym powodem? Czy może raczej przesądzały o tym jeszcze inne czynniki: na przykład to, że na dnie doliny i na jej zboczach znajdowały się dobrze ufortyfikowane inkaskie miasta, w których nie brakowało świątyń i ołtarzy słonecznych? A może był jeszcze inny powód?
„Praktycznie wszystko, co miało związek z Inkami, określane jest dziś jako święte” – tak w książce „Exploring Cuzco” pisze Peter Frost, amerykański eksplorator od lat mieszkający w Peru.
Ale tak się jakoś dzieje, że tu, w okolicach Cuzco, owa świętość nie wymaga żadnych specjalnych historycznych pretekstów ani dowodów. „To fakt – pisze dalej Frost – iż państwo Inków było typową teokracją, a inkaska codzienność dosłownie na każdym kroku była na wskroś przesycona kultem i adoracją rozmaitych bóstw. W tym sensie określenie doliny Urubamby jako Świętej Doliny jest w pełni uzasadnione. Choć tak naprawdę dolina ta wcale nie jest ani bardziej, ani mniej święta niż wiele innych zakątków czy artefaktów związanych z Inkami”.

 

 

II

 

Ale czy rzeczywiście?
Dziś ponad wszelką wątpliwość wiem, że Frost się myli. Bo sprawa wcale nie jest aż tak prosta, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Moje niepokoje związane z faktycznym powodem świętości doliny Urubamby, inaczej doliny Vilcanoty, od samego początku – jak się teraz okazuje – były jak najbardziej uzasadnione. Tym bardziej że Vilcanota – nazwa Urubamby w jej górnym biegu – w języku keczua oznacza... Świętą Rzekę.
Święta Dolina, Święta Rzeka... Nie za dużo tych świętości?
Aż dziw bierze, że nikt na to nie wpadł do tej pory. Aż nie do wiary, iż ja sam do Peru musiałem pojechać aż dwanaście razy, by wreszcie zdać sobie sprawę z tego, co w zasadzie w żaden sposób nie jest ukryte i co od czasu konkwisty widziały miliony.
Jak zwykle w takich wypadkach rzecz polegała nie tylko na ujrzeniu, ale przede wszystkim na skojarzeniu. Na skojarzeniu odpowiednich faktów, których do tej pory nikt nie łączył ze sobą, bo były jakby wyjęte z dwóch całkiem różnych kontekstów, porządków, żywiołów, a poza tym – jeśli można tak powiedzieć – najzwyczajniej w świecie po prostu były... ZBYT DUŻE!

 

 

III

 

Zwykle bowiem nie łączy się ze sobą ognia z wodą. Na podobnej zasadzie nie łączy się także nieba z ziemią. Ziemia to ziemia, a niebo to niebo, wiadomo. Dwa różne porządki i rzeczywistości.
Niekiedy jednak trzeba złamać ten stereotyp, a gdy już się to stanie, okazuje się, że taki wysiłek, takie zdruzgotanie reguł bardzo się opłaca. Dopiero wtedy można bowiem dostrzec to, czego w pierwszej chwili w ogóle nie było widać. Można połączyć coś, czego do tej pory nikt ze sobą nie zestawiał.
W książce „Piramidy, brama do gwiazd” jest taki fragment, w którym nie kto inny jak słynny już dziś na całym świecie Robert Bauval opisuje pewną gwiaździstą noc, którą – przebywając w Arabii Saudyjskiej – spędził na pustyni. Około trzeciej nad ranem obudził się i wraz z przyjacielem zaczął obserwować niebo. Jean-Pierre, ów przyjaciel, ani przez chwilę nie podejrzewając, jakie wywoła to skutki, powiedział wtedy: „Trzy gwiazdy Pasa Oriona nie leżą dokładnie wzdłuż jednej linii. Jeśli patrzysz uważnie, zauważysz, że najmniejsza z nich, ta na górze, jest lekko przesunięta na wschód...”.
W tym momencie Bauval doznał olśnienia. To, co miał nad głową, momentalnie skojarzył z pewną fotografią lotniczą wykonaną nad płaskowyżem w Gizie, na której wyraźnie było widać trzy wielkie piramidy, z których ostatnia, a zarazem najmniejsza: piramida Menkaurego, była przesunięta w stosunku do dwóch pozostałych piramid w identyczny sposób jak najmniejsza gwiazda w Pasie Oriona w stosunku do dwóch pozostałych gwiazd pasa.
„Je tiens l'affaire!” – zawołał Bauval, celowo posługując się słowami, których niegdyś użył Champollion, gdy zrozumiał, że znalazł klucz do odczytania pisma egipskiego.
– Co takiego zobaczyłeś? – spytał zdumiony Jean-Pierre, który natychmiast pojął aluzję. Bauval odparł:
– Ujrzałem trzy piramidy w Gizie!

 

 

IV

 

Taki był niespodziewany początek słynnej i coraz powszechniej akceptowanej przez świat nauki teorii Roberta Bauvala, zgodnie z którą trzy wielkie piramidy z Gizy są ziemskim odwzorowaniem gwiezdnego Pasa Oriona; taki był początek wielu innych odkryć, którymi owa wiekopomna obserwacja zaowocowała wkrótce potem. W moim przypadku, jeśli chodzi o Świętą Dolinę – dolinę Urubamby, było w sumie dość podobnie. Choć z drugiej strony sądzę, że to, na co wpadłem dopiero w 2004 roku, z powodzeniem wypatrzyć mogłem już dwadzieścia lat temu, gdyby nie to, że... najzwyczajniej w świecie za bardzo byłem zmęczony...

 

 

V

 

Tu cofnąć się muszę aż do roku 1984, gdy po raz pierwszy przemierzałem peruwiańskie bezdroża. Andyjskim szlakiem, pieszo, postanowiłem dotrzeć do Machu Picchu. Od tzw. kilometra 88 pod Ollantaytambo, przez dwie przełęcze, podążyłem starą, zarośniętą drogą Inków, która wiła się wśród uroczysk i przepaści. Niezapomniany był to marsz, niepowtarzalne wrażenia, zapierające dech w piersiach widoki! Na piąty dzień od startu, po minięciu Phuyupatamarca, Sayacmarca i Winay Wayna – inkaskich twierdz rozsianych na tym podniebnym szlaku, spośród mgieł wyłoniło się ono: Machu Picchu, kamienne gniazdo zawieszone pośród andyjskich stromizm. Za kilka godzin byłem na miejscu. Nie czułem nóg, mój plecak zdawał się ważyć tony, po kolana unurzany byłem w błocie. Właśnie chyba dlatego zlekceważyłem uwagę jednego z moich współtowarzyszy tej karkołomnej wyprawy: „Droga Inków, którą szliśmy przez pięć dni, wcale się tu nie kończy. Biegnie jeszcze dalej na strzelisty szczyt wznoszący się nad ruinami, dociera aż na Wayna Picchu. Czy nie powinniśmy się jeszcze tam udać? Dokonać tego ostatniego skoku? Ponoć z tej skalistej turni, która wznosi się na trzysta metrów ponad tym prastarym, inkaskim miastem, rozciąga się niezapomniana panorama...”.

 

Kondory atakujące złoczyńcę. Rysunek z ceramiki kultury Mochica (północne Peru), symboliczne wyobrażenie gwiazdozbioru Oriona.

Otaczające Pisac tarasy uprawne.

Megalityczne kamienne konstrukcje w Ollantaytambo – inkaskim mieście w środkowej części doliny Urubamby.

 

VI

 

Nie dałem się przekonać. Przez następne dwa dni pozostaliśmy na dole, w ruinach. Dziś myślę: szkoda. Bo gdybyśmy tak uczynili, to, co ujrzałbym z góry, pewnie już wtedy dałoby mi bardzo wiele do myślenia.
Teraz już wiem, co widać z wierzchołka Wayna Picchu. Długo trwało, zanim nadrobiłem „zaległość” sprzed dwudziestu lat – stało się to dopiero przy okazji mojej bodajże trzynastej bytności w Peru. W końcu pokonałem blisko osiemset kamiennych stopni (niektóre z nich miały nawet osiemdziesiąt centymetrów wysokości!), stanowiących w tym miejscu ostatni odcinek sławnej drogi Inków. Lepiej późno niż wcale!
Szlak wił się i piął w górę nieskończoną liczbą minitrawersów. A skalny stożek Wayna Picchu nie chciał się zbliżyć nawet o krok. Wreszcie minąłem jedną kamienną strażnicę, potem mur, którego wierzchołkiem trzeba było iść, i jeszcze jedną skalną równię pochyłą, na którą trzeba było się wciągnąć po linie. A potem... potem nie było już niczego wokół, tylko pusta przestrzeń. Wzrok w każdą stronę spadał hen, daleko w przepaść, a tam w dole było... ONO! Machu Picchu!
Z tej ptasiej perspektywy zdawało się znacznie mniejsze niż zwykle, nieco nierealne i odsunięte: po raz pierwszy można je było w całości objąć wzrokiem! To był naprawdę widok zapierający dech w piersiach! Niepowtarzalny i wspaniały! Jednocześnie... jakoś niepokojący! Dlaczego? Bo Machu Picchu, widziane z Wayna Picchu, swym kształtem i zarysem do złudzenia przypominało... ptaka! Nie mogło być wątpliwości: ptak miał skrzydła, korpus, szyję, głowę i dziób!
Przypadek?

 

 

VII

 

Dlaczego starożytni Peruwiańczycy tak bardzo lubili zwierzęta?
Pytanie to od dawna nie dawało mi spokoju. Wyobrażenia zwierząt w peruwiańskich Andach i w pustynnym pasie nadmorskim spotyka się bowiem na każdym kroku. I to wyobrażenia gigantycznych rozmiarów, na naprawdę ogromną skalę. Takie, których wykonanie wymagało olbrzymiego wysiłku oraz nakładów.
Dlaczego podejmowano się tak trudnych i niewdzięcznych zadań?
Weźmy choćby pierwsze z brzegu, rozsławione na całym świecie przez Ericha von Daenikena, naziemne rysunki z Nazca. Wśród niezliczonych linii i pasów mnóstwo jest tam także rysunków zwierząt: mamy kondora, kolibra, wieloryba, małpę, psa i albatrosa. Co te rysunki miały oznaczać? Co się za nimi kryło? Co miały symbolizować?
Jeszcze żeby chodziło tu o jakieś miniaturki! Ale skądże! Nic z tych rzeczy! Zoomorficzne geoglify z Nazca mają ogromne rozmiary i każdy z nich liczy po kilkadziesiąt metrów! Są tak wielkie, że chodząc po powierzchni Ziemi, w ogóle się ich nie dostrzega! Ujrzeć można je dopiero z odpowiedniej perspektywy, z lotu ptaka!
A Nazca nie jest przecież jedynym przykładem. Wystarczy przypomnieć to, na co w 1998 roku natknęła się prowadzona przeze mnie, a odbywająca się pod patronatem „Nieznanego Świata” wyprawa na płaskowyż Marcahuasi w nadbrzeżnym łańcuchu peruwiańskich Andów. Natrafiliśmy tam na monstrualnych rozmiarów kamienne rzeźby zwierząt: szynszyli, żab, różnych wielbłądowatych (lam?) i „mamutów”. Było ich tak wiele, iż można się było zacząć zastanawiać, czy nie mieliśmy do czynienia z czymś w rodzaju andyjskiego zodiaku! Było to całe podniebne zoo składające się ze zwierząt wykonanych z najtwardszego kamienia.

 

 

VIII

 

To, co ujrzałem ze szczytu Wayna Picchu, miało jednak jeszcze większą skalę. Tu nie chodziło już przecież ani o liczący kilkadziesiąt metrów naziemny rysunek, ani o dwudziesto- czy trzydziestometrową rzeźbę. Tu kształt zwierzęcia nadano... CAŁEMU MIASTU! Przedsięwzięcie było jeszcze trudniejsze, pomyślane na jeszcze większą skalę niż to, które zrealizowano w Nazca czy Marcahuasi.
Myśl jednak zdawała się być podobna, a przynajmniej zbliżona.
Od czasów Marcahuasi (tysiące lat przed Chrystusem), poprzez czasy kultury Nazca (początek naszej ery), po epokę Inków (tuż przed konkwistą), zdawał się przewijać ten sam zwierzęcy wątek.
Dlaczego?
Co się za nim kryło?
I – jak to możliwe w części świata, w której, oficjalnie, nigdy nie istniał w pełni wykształcony system zapisu graficznego nie było pisma, mogącego zapewnić ciągłość aspiracji, wierzeń i przekonań następujących po sobie kultur i cywilizacji?

 

 

IX

 

Nieco później, po powrocie z Wayna Piccchu do Cuzco, natrafiłem na książkę braci Fernanda i Edgara Elorietty Salazarów pt. „Cuzco y el Valle Sagrado de los Incas”. Odnalazłem w niej zdjęcie inkaskiej twierdzy w Pisac, która zdaniem autorów w taki sposób została wkomponowana w górskie zbocze, iż widziana z odpowiedniego oddalenia do złudzenia przypominała... KONDORA! I jakby tego było mało, kilkanaście stron dalej Salazarowie udowadniali, iż inne miasto z czasów Inków, słynne Ollantaytambo, swym zarysem odtwarzało kształt... LAMY!
Z Wayna Picchu, w miejscu ruin Machu Picchu, na własne oczy widziałem ptaka ze skrzydłami rozpostartymi w locie.
Tu – przed sobą – miałem lamę i kondora!
Co mogłem o tym sądzić?
Czyż nie było tego już stanowczo za wiele!

 

 

X

 

Wszak to już nie mógł być tylko przypadek. Bo oto najwyraźniej mieliśmy przed sobą gigantyczny projekt, który z uporem musiał być realizowany przez wiele kolejnych pokoleń.
Szczególnie wiele do myślenia dawał mi kształt lamy, tak wyraźnie widoczny na planie twierdzy w Ollantaytambo. Gdy wpatrywałem się w jego zarys widoczny na zdjęciu w książce braci Salazarów, przypomniałem sobie, iż ludy andyjskie wyróżniały na niebie Lamę, zwaną Yacana: co prawda nie jako gwiazdozbiór, lecz jako czarną plamę widoczną na nieboskłonie mniej więcej w połowie Drogi Mlecznej...
Chwileczkę – myślałem dalej. Wszak za odpowiednik Drogi Mlecznej na Ziemi Inkowie uznawali dolinę Urubamby, a Ollantaytambo w tejże dolinie leżało mniej więcej w połowie dystansu między Pisac a Machu Picchu... Bardzo zastanawiające... Bardzo zagadkowe... Czyżby...?
Hipoteza, która w tej chwili pojawiła się przed moimi oczami: miasta w dolinie Urubamby są odzwierciedleniem sekwencji gwiazdozbiorów, które występują na niebie na tle Drogi Mlecznej, była nazbyt niewiarygodna, bym w tamtym momencie odważył się wypowiedzieć ją głośno. Ale jednocześnie w duchu coś zaczęło mi uporczywie podpowiadać, iż koniecznie trzeba to sprawdzić, że być może tak jest, że kto wie, może mam rację...

 

Korelacja topografii Świętej Doliny Inków z niektórymi konstelacjami widocznymi na tle Drogi Mlecznej i zarysami ruin miast w Pisac, Ollantaytambo i Machu Picchu.

Mieszkańcy Świętej Doliny kultywują prekolumbijskie tradycje i do dziś posługują się językiem keczua.

XI

 

Po powrocie do Europy sięgnąłem do źródeł, które – jeśli chodzi o inkaską astronomię – są bardzo fragmentaryczne i pełne niedomówień. Mimo to mozaika, krok za krokiem, zaczęła się wypełniać. Zwolna zaczął się wyłaniać niewiarygodny obraz. Zapierający dech w piersiach obraz większej całości.
Z tzw. „Rękopisu z Huarichiri”, dokumentu spisanego krótko po konkwiście, wynikało bowiem, iż Pas Oriona utożsamiany był przez Inków z kondorem, natomiast z zapisków kronikarza Guamana y Pomy można było wywnioskować, iż inkaską Konstelację Pardwy w astronomii Starego Świata Daneb lokalizowano na początkowym odcinku Drogi Mlecznej: tam, gdzie układ gwiezdnych plam i rozjaśnień na nocnym niebie przypomina głowę lecącego ptaka...
Następnym krokiem było skorelowanie występowania gwiazdozbiorów pojawiających się na niebie na tle Drogi Mlecznej z topografią doliny Urubamby. Zbieżności okazały się bardziej niż uderzające. Idąc od wschodu, na niebie najpierw pojawiał się Pas Oriona, następnie gwiazdozbiór Centaura, odpowiadający czarnym plamom nazywanym przez Inków Lamą (Yacana), a jeszcze dalej na zachodzie Daneb (inkaska Pardwa). W topografii doliny Urubamby, poruszając się także od wschodu ku zachodowi, odpowiadało to sekwencji: Pisac, Ollantaytambo, Machu Picchu, czyli Kondor, Lama, Pardwa. Nawet odległości, które występowały na nieboskłonie, w przybliżeniu odpowiadały dystansom między Pisac i Ollantaytambo oraz między Ollantaytambo a Machu Picchu. Korelacja była pełna, wręcz doskonała.

 

 

XII

 

Niepokoił mnie tylko jeden problem...
Stanowiły go Plejady. Bo gwiazdozbiór ten dla Inków był nadzwyczaj ważny. Plejady inkaskie Oncoy, Larilla lub Collca Cuyllur uznawane były wręcz za matkę wszystkich pozostałych gwiazd i z ich pojawianiem się na niebie wiązano rozpoczęcie zbiorów wielu roślin uprawnych.
Tymczasem na terenie doliny Urubamby, Świętej Doliny, brakowało ich „odbicia” na Ziemi. Jeśli znajdował się tam odpowiednik Pasa Oriona (Pisac), Lamy (Ollantaytambo) i Pardwy (Machu Picchu), dlaczego nie było Plejad? Coś tu się nie zgadzało...
Jeszcze raz wróciłem do mapy nieba półkuli południowej i kwestia dość szybko stała się oczywista. Plejady bowiem wcale nie występują na tle Drogi Mlecznej, lecz nieco powyżej. To dlatego ich ziemskiego ekwiwalentu na próżno byłoby szukać na terenie Świętej Doliny. „Odbicie” Plejad musiało znajdować się gdzieś powyżej, czyli na północ od doliny Urubamby.
Teraz z kolei spojrzałem na mapę okolic Cuzco i wcale długo nie musiałem szukać. Tres Cruces – Trzy Krzyże: jest takie miejsce w sąsiedztwie Cuzco na trasie Paucartambo Pilcopata. Punkt, w którym od niepamiętnych czasów ludy andyjskie prowadziły obserwacje astronomiczne i który do dziś przyciąga miłośników astronomii w związku ze spektakularnymi wschodami Słońca w dniu przesilenia zimowego, które na półkuli południowej inaczej niż u nas przypada w końcu czerwca.
Najprawdopodobniej właśnie to miejsce jest odpowiednikiem Plejad w terenie. Naturalnie to tylko hipoteza, którą przy najbliższej okazji trzeba będzie zweryfikować.

 

 

XIII

 

Nie mogłem mieć już wątpliwości. To, co w pierwszej chwili wydawało mi się zbyt fantastyczne i niewiarygodne, po bliższym przyjrzeniu się okazało się prawdą. Inkaskie miasta w dolinie Urubamby były wyobrażeniami konstelacji gwiezdnych i ciemnych plam znajdujących się między nimi. Wznosząc swe miasta, Inkowie... RYSOWALI NA ZIEMI!
RYSOWALI GIGANTYCZNĄ MAPĘ NIEBA!
W ten sposób stało się oczywiste, dlaczego dolina Urubamby była dla Inków tak wielką świętością. Była po prostu niebem, które dzięki niezwykłej pomysłowości i pracowitości, połączonej z wytrwałością, udało im się przenieść w bezpośrednie sąsiedztwo stolicy. Święta Dolina – tej nazwy nie nadano temu zakątkowi z rozpędu; nie zadecydował o tym ani ślepy traf, ani przypadek. Uczyniono tak z najgłębszym rozmysłem i premedytacją, choć nadal, niestety, nie wiemy DLACZEGO.
Wiemy natomiast, a przekonujemy się o tym po raz kolejny, że nie do końca potrafiliśmy docenić inteligencję, rozmach, z jakim postępowali, oraz język symboli i ukrytych znaczeń, jakim Inkowie posługiwali się w dialogu z tymi, którzy na ich ziemiach pojawili się po ich upadku. Bo że mimo upływu stuleci dialog taki trwa i trwać jeszcze będzie długo, jasno wynika z tego, co napisałem.
Czy kiedykolwiek będziemy w stanie w pełni go zrozumieć?