Przy okazji rowerowej wędrówki po Ameryce Południowej – powtórzyliśmy wyczyn sprzed ponad 20 lat, kiedy to Polacy jako pierwsi na świecie spłynęli Kanionem Rio Colca, uważanym wówczas za najgłębszy na Ziemi, obecnie zaś zdeklasowany wyłącznie przez tybetański kanion Cangpo.
„Vamos a Colcita!” – krzyknął Gian Marco, przełażąc po kilkudziesięciu kilogramach sprzętu do przodu minibusa. Przed nami rozpościerały się schody tarasowych poletek, jakby wmontowanych w zbocza gór. Pomiędzy nimi wiły się nitki kanałów nawadniających rozbudowanych w rewelacyjny, skomplikowany system.
Droga, którą „spadaliśmy” z wysokości 4100 metrów n.p.m., choć była niemiłosiernie podziurawiona, pełna piachu i spadających kamieni, nosiła jeszcze ślady dawnej świetności w postaci niewysokiego murka z kamieni, tak charakterystycznego dla inkaskiego budownictwa.
Przez większą część droga biegnie terenami całkowicie niesprzyjającymi jakimkolwiek formom życia. Nawet kaktusy, które gdzieniegdzie odważyły się podjąć walkę, wyglądają na mocno podsuszone. Dopiero po trzech godzinach jazdy stopniowo zaczęły się pojawiać kępy zieleni, a na nich pierwsze osły i krowy, psy na drodze i ulepione z gliny, kamieni oraz krowich odchodów chałupki. Wjeżdżaliśmy do Huambo.
Cztery wynajęte osiołki dziarsko znosiły rytmiczne uderzenia dziobów kajaka w swoje łby...
Nagle, bez wyraźnego ostrzeżenia, zaczęło się! Spadki po metr, półtora, potężne kamienie, szybkie cofki i mocno trzymające odwoje.
„Vamos a Colca!”
...powtarzaliśmy sobie jeszcze tydzień wcześniej, kończąc 500 kilometrów rowerami przez pustynię w cztery i pół dnia. Musieliśmy się śpieszyć. Spływ miał się zacząć 25 sierpnia, czyli o parę tygodni wcześniej, niż pierwotnie zakładaliśmy. Pedałowaliśmy szybko. Kolejno uciekały nam nieliczne wioski, liczniejsze opuszczone miasta przykopalniane, dawno już nieczynne stacje kolejowe i nigdy nieodwiedzane, stare rozsypujące się cmentarze z naziemnymi grobami, z których wystawały szczątki górników. Rytm dnia był bezlitośnie przestrzegany: 6.45 pobudka, 9.30 wyjazd, co 20 kilometrów przerwa (w tym jedna dłuższa), o 18.30 poszukiwanie miejsca na nocleg. Tak dojechaliśmy do Iquique. Tu przerzuciliśmy rzeczy do autobusu i przez Arice i Tacne dotarliśmy do Arequipy w Peru. Zdążyliśmy!
Na miejscu powitał nas – czekający od kilku dni – Marek i razem udaliśmy się do biura naszego przewodnika. Problem w tym, że go nie było... Wyjechał na kilka dni. Tak przynajmniej poinformowała nas pracująca dla niego niewątpliwa ozdoba miasta – Malena. Nastąpiło wyhamowanie. Podniecenie zastąpiła ospałość; pośpiech – wypoczynek i lenistwo; rowerowe zmagania – wycieczki po okolicy i samym mieście... Po kilku dniach napięcie znów zaczęło narastać. Marek miał wykupione bilety powrotne, a Giana Marca wciąż nie było. Interesujący nas 70-kilometrowy odcinek Colki zwykle spływa się w trzy do pięciu dni, a Markowi zostały jeszcze tylko trzy dni do wylotu! Nasz przewodnik pojawił się późnym wieczorem w sobotę. Krótkie, ale twarde i konkretne negocjacje co do ceny i mogliśmy ruszać. Co z tego, że my mogliśmy, skoro Gian Marco zarządził, że niedziela jest dla niego dniem rodzinnym. Dla nas miała być dniem przygotowań, czyli dopasowania kajaków, kompletowania sprzętu i prowiantu.
Przez pierwsze cztery kilometry rzeka pozwalała napatrzeć się do woli na potężne ściany sięgające na kilkaset metrów w górę.
Akcja nabierała szaleńczego tempa. Płynęliśmy bardzo blisko siebie, nie mając czasu na oglądanie poszczególnych miejsc...
Nareszcie!
Poniedziałek 4.00, nareszcie ruszamy! O ósmej – na miejscu, czyli w Huambo. Przeładowanie sprzętu na cztery wynajęte osiołki, które dziarsko znosiły rytmiczne uderzenia dziobów kajaka w swoje łby... Przed nami osiem godzin szybkiego marszu po dróżkach tak karkołomnych, ze jeden nieodpowiedni krok mógł się zakończyć długim lotem w głęboką przepaść. Przekonał się o tym jeden z osiołków, który idąc, już po zmroku, obsunął się z całym sprzętem kilkanaście metrów w dół stromego, kamienistego zbocza. Inny podczas przeprawy przez jeden z dopływów Colki został porwany przez wartki nurt na głęboką wodę i niewiele brakowało, aby zleciał z kilkumetrowego wodospadu. My staliśmy bezradnie na wiszącym mostku i nie mogliśmy mu w żaden sposób pomóc. W końcu udało mu się wydostać na brzeg – niestety, na ten niewłaściwy. Przerażone zwierzę trzeba było długo przekonywać do powtórzenia próby przejścia przez rzekę. Na końcu naszej wędrówki znajdowało się Canco – malutka wioska, w której pojęcie „tradycyjnego stylu życia” nabiera właściwego znaczenia. Właśnie z Canco mieliśmy następnego dnia rozpocząć spływ. Gdy tu doszliśmy, było już zupełnie ciemno. Jedyne, co było widać, to kołyszące się przed nami ogony naszych czworonożnych przewodników-tragarzy. Prowizoryczny obóz bez namiotu rozbiliśmy tuż za wioską. Nikt jednak nie spał. Szum rzeki, zbliżająca się konfrontacja z czteroletnimi marzeniami, wyobraźnia pracująca na najwyższych obrotach...
Nastał świt. Milcząc, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy kajaki. Musiało się do nich zmieścić cale wyposażenie, czyli ubrania, śpiwory, jedzenie, sprzęt fotograficzny i filmowy. Kajaki były zatem tak samo przeciążone jak nasze rowery. Ciszę przerywały tylko krótkie uwagi Giana Marca na temat czekającego nas odcinka, który i tak znaliśmy doskonale z książki Jurka Majcherczyka i opowieści osób, które przebrnęły przez kanion przed nami. Ustaliliśmy szyk płynięcia: pierwszy oczywiście Gian Marco, na końcu – Marek.
Przez pierwsze cztery kilometry rzeka pozwalała napatrzeć się do woli na potężne ściany sięgające na kilkaset metrów w górę. Ten odcinek był po prostu piękny, nie sprawiał przy tym większych trudności technicznych. Nagle, bez wyraźnego ostrzeżenia, zaczęło się! Spadki po metr, półtora, potężne kamienie, szybkie cofki i mocno trzymające odwoje. Akcja nabierała szaleńczego tempa.
Płynęliśmy bardzo blisko siebie, nie mając czasu na oglądanie poszczególnych miejsc, musieliśmy w 100 procentach zaufać naszemu przewodnikowi, który pewnie prowadził nas wśród tej szachownicy pułapek. Płynęliśmy bardzo blisko siebie – jak się okazało...
Zbyt blisko
Rzeka w tym miejscu była dość wąska. Po wypłynięciu zza kolejnego głazu zobaczyliśmy ostry zakręt w lewo. Arek nagle zaczął hamować, widząc, jak jeden z licznych odwoi przytrzymał na kilka sekund Giana Marca, Marek, nie chcąc w niego uderzyć, odbił odruchowo w prawo wprost na ogromny podmyty głaz. Wszystko działo się tak szybko, że koledzy nawet nie zauważyli, jak woda z potężną siłą wtłoczyła go pod skały. Mijały sekundy, a w głowie Marka, który teraz tkwił pod wodą unieruchomiony w swym kajaku, krążyła jedna myśl: „opuścić kajak czy jeszcze chwilę poczekać w nadziei, że rzeka sama mnie wypluje? Jak ja pokonam kolejnych 60 kilometrów kanionu bez kajaka?!?!”. Tymczasem Arek z Gianem Markiem krążyli nerwowo w jednej z cofek kilkanaście metrów poniżej. „Gdzie on się podział?! Coś się musiało stać!” Nagle zza zakrętu kończącego ciąg bardzo długich i trudnych bystrzy wypłynął pusty kajak, a tuż za nim sam Marek. Nie wyglądał na przerażonego, jednak coś wyraźnie pękło w jego psychice, bo przez następnych 10–15 minut jeszcze dwukrotnie znalazł się w wodzie i to w miejscach, które teoretycznie nie powinny sprawić problemu. Konieczna była krótka przerwa. „Człowieku! Musisz się skoncentrować!! Nie mamy czasu na oglądanie rzeki, jeśli chcemy ją przepłynąć w jeden dzień. Musicie być maksymalnie skoncentrowani i płynąć dokładnie za mną. Czy zdajecie sobie sprawę, że z tego kanionu jest tylko jedno wyjście?” – mówił Gian Marco, a był przy tym poważny jak nigdy.
Po zejściu na wodę akcja nie zwolniła. Znowu długie odcinki białej wody spadającej spomiędzy kamieni, owijającej się wokół nich, stawiające całe gamy pułapek. Rozmowa z Gianem Markim jednak pomogła! Następne kilometry upłynęły już bez większych emocji. Było też po drodze kilka spokojniejszych odcinków, a więc i czas na podziwianie przepięknych widoków i krążących wysoko kondorów.
Punktualnie o czternastej zaczął wiać bardzo silny wiatr. Podbijane przez dziób kajaka kropelki wody, poziomo niesione przez wiatr, uderzały w twarz z taką siłą, że trzeba było płynąć z przymkniętymi oczami. Chwilą wytchnienia okazał się być po kilku kolejnych kilometrach Kanion Reparaza. Jest to przepiękna, bardzo wąska część kanionu, niestety, od kilku lat niespływalna, gdyż podczas trzęsienia ziemi została zawalona potężnymi głazami. Przenoska sprzętu zajęła nam około 30 minut i wymagała na przemian przedzierania się przez głębokie oczka wodne i wspinaczki na 2 – 3 metrowe głazy.
Wreszcie znowu zeszliśmy na wodę. Rzeka się uspokoiła, ale walka z wiatrem trwała dalej. Podziwianie kanionu było możliwe jedynie po odwróceniu się tyłem do kierunku nurtu. A było co podziwiać – ściany, raz pionowe, raz lekko rozchylające się, zaskakiwały różnorodnością kształtów i kolorów. Czasem niemal gładkie, czasem zaś pełne nacieków i dziur stanowiących oczywisty dowód istnienia gdzieś powyżej gorących źródeł, o czym też świadczył dochodzący nas zapach siarki.
Śladem legendy
Wodospad Kondora, Kanion Czekoladowy, Kanion Reparaza, Kanion Polaków – to miejsca, przez które przyszło nam płynąć. Nazwane tak ponad 20 lat temu przez pierwszych zdobywców kanionu – kajakarzy z krakowskiego „Bystrza”. To niesamowite uczucie móc na żywo skonfrontować z rzeczywistością swoje wyobrażenia o nich powstałe na podstawie książki. Było to jak dotykanie legendy czy snów, którymi żyliśmy przez minione lata. To przecież po przeczytaniu cztery lata temu książki o zdobyciu kanionu Colca postanowiliśmy podróżować i pływać na górskich kajakach.
Po obniesieniu Kanionu Polaków Gian Marco, przekrzykując ryk wiatru, z właściwą sobie pogodą ducha i południowoamerykańską spontanicznością wydarł się w naszą stronę: „Gratuluję przepłynięcia Colki! Jesteście w setce osób, które tego dokonały!” – a po chwili dodał: – „Vamos a casa!”.